Poznaj Zanim Kupisz - Toxyczne dziewczyny - Rory Power - Wydawnictwo NieZwykłe


Zapraszam was na darmowy fragment książki. 

Rozdział 1 

HETTY


Coś. Daleko między światłem a cieniem. Porusza się pośród drzew, gdzie gęstnieją zarośla. Z dachu można dostrzec, jak zamiata wokół siebie ogonem, przemieszczając się w kierunku oceanu.
Sądząc po rozmiarze, to musi być kojot. Jeden z tych większych, ze sterczącymi łopatkami oraz ostrymi zębami – mogłabym chwycić każdy z nich w dłoń niczym nóż. Wiem, bo raz znalazłam taki wystający częściowo z ogrodzenia. Zabrałam go ze sobą i schowałam pod łóżkiem.
Kolejny trzask w krzakach, a potem znów cisza. Po drugiej stronie tarasu Byatt opuszcza broń i opiera ją o balustradę. Teren czysty.
Ja swoją na wszelki wypadek trzymam uniesioną z celownikiem przy lewym oku. Prawe jest martwe, odkąd paroksyzm[1] pogrążył je w ciemności. Powieka stopiła się i zrosła, zamykając oko na amen. Pojawiło się też uczucie, jakby pod spodem coś rosło.
Tak to u nas wygląda, wszystkie takie jesteśmy. Chore albo, jak kto woli, niezwykłe z niewiadomej przyczyny. Coś rozrywa nas od środka. Części ciała odpadają i zanikają. To nas hartuje. Przyzwyczajamy się i jakoś sobie z tym radzimy.
Przez celownik widzę południowe słońce wybielające świat, a także las, który ciągnie się po kraniec wyspy, gdzie w dole huczy ocean. Bujne sosny się stroszą, wyrastając ponad budynek. Tu i tam zdarzają się puste przestrzenie, ponieważ dęby i brzozy zgubiły liście, ale w większości sklepienie jest ciasno utkane sztywnymi od mrozu igłami. Ponad nimi znajduje się jedynie antena radiowa, teraz bezużyteczna, gdy nie ma sygnału.
W górze drogi ktoś krzyczy, po czym spod osłony drzew wyłania się powracająca do domu Brygada Łodziowa. Tylko tym paru osobom wolno uczestniczyć w wyprawie przez całą wyspę. Kierują się do przystani, do której zazwyczaj przypływały i odpływały promy, a gdzie teraz marynarka dostarcza jedzenie oraz ubrania. Reszta z nas zostaje za ogrodzeniem, modląc się, aby wszyscy bezpiecznie dotarli z powrotem.
Najwyższa, panna Welch, przystaje przy bramie i zaczyna mocować się z zamkiem. W końcu go otwiera, a następnie Brygada Łodziowa, z zaczerwienionymi od mrozu policzkami, chwiejnym krokiem wchodzi na teren szkoły. Wróciły wszystkie trzy osoby, a każda z nich ugina się pod ciężarem zgrzewek, mięsa czy kostek cukru. Welch się odwraca, by zamknąć za sobą furtkę. Ma zaledwie pięć lat więcej niż najstarsza z uczennic i jest najmłodszą z nauczycielek. Przedtem mieszkała z nami w jednej sali. Zawsze udawała, że nie widzi, kiedy któraś nie przestrzegała godziny policyjnej. Teraz każdego ranka nas liczy, żeby się upewnić, iż żadna nie zginęła przez noc.
Macha, dając znać, że wszystko w porządku, wtedy Byatt jej odmachuje. Ochrona bramy należy do mnie, ona pilnuje drogi. Czasami się zamieniamy, niestety moje oko nie radzi sobie zbyt dobrze na większe odległości, dlatego nigdy nie trwa to długo. Pomimo tego wciąż jestem lepszym strzelcem od połowy dziewczyn zdolnych zająć moje miejsce. Ostatnia z przybyłych osób wchodzi na ganek, a potem znika z zasięgu wzroku. Tak kończy się nasza warta. Rozładowujemy strzelby. Wtykamy naboje do pudełka dla kolejnej zmiany. Po jednym wsuwamy sobie do kieszeni – na wszelki wypadek.
Dach jest zwieńczony płaskim tarasem, opadającym od trzeciego do drugiego piętra. Ześlizgujemy się z jego krawędzi i przez otwarte okno wskakujemy do środka. Dawniej, gdy nosiłyśmy spódnice oraz skarpetki, było to trudniejsze, jednak wewnętrzny głos wciąż nam podpowiadał, żeby trzymać złączone razem kolana. Stare dzieje. Teraz, kiedy zakładamy poszarpane dżinsy, nie musimy się tym przejmować.
Byatt wdrapuje się za mną, zostawiając na parapecie kilka nowych rys. Odrzuca włosy za plecy. Są proste, tak samo jak moje, w kolorze jasnego, żywego brązu. I czyste. Nawet jeśli brakuje chleba, szamponu zawsze mamy pod dostatkiem.
– Co widziałaś? – pyta.
– Nic. – Wzruszam ramionami.
Śniadanie było dość skromne, stąd teraz czuję, jak moje kończyny drżą z głodu. Wiem, że Byatt odczuwa to samo, więc po lunch zbiegamy po schodach na parter, do głównego holu z wielkim, strzelistym sufitem. Stoją tam pokiereszowane, powykrzywiane stoły, kominek oraz kanapy z wysokimi oparciami, z których kiedyś wyrwałyśmy wypełnienie, a później je spaliłyśmy, by się ogrzać. No i jesteśmy my, w komplecie, głośne i pełne życia.

*** 
Gdy to się zaczęło, było nas około stu dziewczyn i dwudziestu nauczycielek. Razem zajmowałyśmy oba skrzydła starego budynku. Obecnie wystarczy nam tylko jedno.
Łodziowe wchodzą przez drzwi frontowe, po czym pozwalają torbom opaść na podłogę. Zaczyna się walka o jedzenie. Przeważnie wysyłają nam puszki, ale czasami dostajemy też paczki z suszonym mięsem. Rzadko zdarza się coś świeżego i nigdy nie starcza dla wszystkich. Posiłki wyglądają w ten sposób, że Welch idzie do kuchni, otwiera spiżarnię, a następnie rozdziela najmniejsze racje żywnościowe, jakie kiedykolwiek widziano. Natomiast dzisiaj jest dzień dostawy, Brygada Łodziowa przyniosła nowe zaopatrzenie, z kolei to oznacza, że Welch z dyrektorką szkoły nie zechcą brudzić sobie rąk. Pozwolą każdej z nas zawalczyć o jedną rzecz.
Tymczasem Byatt i ja nie musimy tego robić. Reese stoi przy drzwiach, zatem łapie dla nas torbę, a potem odstawia ją na bok. Gdyby zrobił to ktoś inny, ludzie by się sprzeciwili, ale że to Reese – z lewą ręką pokrytą ostrymi łuskami – nikt nie protestuje.
Dziewczyna była jedną z ostatnich, które zachorowały. Myślałam, że może ją to ominie, że jest bezpieczna, lecz wówczas się zaczęło. Łuski, każda jakby z elastycznego srebra, wychodzące przez skórę tak, jak gdyby wydostawały się z jej wnętrza. To samo przydarzyło się koleżance z naszego roku. Rozrosły się po całym ciele, wyziębiając krew, przez co pewnego ranka po prostu się nie obudziła. Właśnie dlatego sądziłyśmy, że Reese podzieli jej los. Przeniesiono ją na piętro, aby tam czekała na śmierć. Tak się jednak nie stało. Jednego dnia trafiła do ambulatorium, a kolejnego była już z powrotem. Jej lewa ręka jest co prawda czymś dzikim, ale wciąż należy do niej.
Reese rozrywa torbę i pozwala mi oraz Byatt sięgnąć do środka. Ściska mnie w żołądku, a ślina zbiera się na języku. Cokolwiek, wezmę cokolwiek. Niestety źle trafiłyśmy. Mydło. Zapałki. Pudełko długopisów. Karton pocisków. I nagle, na samym dnie, pomarańcza – prawdziwa, żywa pomarańcza, która ledwie zaczęła gnić na skórce!
Coś nas chwyta. Srebrna dłoń Reese ląduje na moim kołnierzyku. Czuję pod łuskami bijące od niej gorąco, ale przewracam ją na ziemię i celuję kolanem w bok jej twarzy. Zaciskam zęby, owijając ramię wokół szyi Byatt. Jedna z dziewczyn kopie. Nie wiem która. Dostaję w tył głowy i z trzaskiem uderzam nosem o krawędź schodka. Robi mi się biało przed zdrowym okiem. Dookoła nas inni krzyczą, obstawiając zakłady.
Któraś trzyma mnie za włosy, ciągnąc to w górę, to w dół. Okręcam się. Gryzę tam, gdzie ścięgna naciskają na skórę, wtedy dziewczyna reaguje wrzaskiem. Mój uchwyt słabnie, jej również, więc w końcu się od siebie odrywamy.
Ścieram krew z oka. Reese leży w połowie schodów z pomarańczą w dłoni. Wygrała.


[1] Paroksyzm – nagłe wystąpienie lub zaostrzenie się objawów chorobowych (przyp. red.).

 Rozdział 2 

Nazywamy to Toxem. Przez pierwsze kilka miesięcy na okrągło wykorzystywano go jako tematy lekcji: „Epidemie wirusowe w cywilizacjach zachodnich – historia”, „Tox jako źródłosłów z języków łacińskich”, „Przepisy farmaceutyczne w stanie Maine”… Szkoła jak szkoła, nauczyciele stoją przy tablicy w zakrwawionych ubraniach, planują kartkówki tak, jakbyśmy za tydzień wszyscy mieli nadal tu być. Świat się nie kończy, informowali, tak samo jak wasza edukacja.
Śniadanie w jadalni. Matematyka, angielski, francuski, lunch, strzelanie do celu. Zajęcia sprawnościowe oraz nauka udzielania pierwszej pomocy. Panna Welch bandażuje rany, a dyrektorka zszywa je za pomocą igły. Kolację jemy wspólnie, później zamykają nas razem na noc. Nie, nie wiem, co powoduje u was chorobę, mawiała Welch. Wszystko będzie z wami w porządku. Tak, niedługo znowu wrócicie do domów.
Szybko się to skończyło. Zajęcia przestały podążać zgodnie z planem, kiedy Tox zabierał nauczyciela za nauczycielem. Zasady rozsypały się w pył i przeminęły z wiatrem, aż pozostały tylko te najpotrzebniejsze. Wciąż jednak liczymy dni, budząc się każdego ranka, aby obserwować niebo w poszukiwaniu kamer czy świateł. Ludzie na kontynencie o nas pamiętają, powtarza zawsze Welch. Martwią się o nas od momentu, w którym wicedyrektorka zadzwoniła po pomoc do Camp Nash na wybrzeżu, gdzie teraz szukają lekarstwa. W pierwszej dostawie zaopatrzenia – przyniesionej przez Brygadę Łodziową – była notatka. Napisana, podpisana i wydrukowana przez Marynarkę Wojenną na ich papierze firmowym.

(inna czcionka)

OD: Sekretarz Marynarki Wojennej, Komendant Główny Departamentu Obrony, Incydent Chemiczny/Biologiczny, Oddział Szybkiego Reagowania (CBIRF), Dyrektor Camp Nash, Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom (CDC)
DO: Szkoła dla Dziewcząt Raxter, wyspa Raxter
TEMAT: Kwarantanna zalecona przez CDC

Natychmiastowe wdrożenie pełnej izolacji. Pacjenci mają przez cały czas pozostać na terenie szkoły – dla bezpieczeństwa oraz żeby zachować pierwotne warunki zarażenia. Przekroczenie ogrodzenia jest naruszeniem warunków kwarantanny. Nie dotyczy to zespołu upoważnionego do odbioru zaopatrzenia (patrz poniżej).
Trwa wyłączanie dostępu do sieci telefonicznej oraz internetowej. Komunikacja możliwa jedynie poprzez oficjalne kanały radiowe.
Trwa pełna weryfikacja informacji. Zaopatrzenie będzie przekazywane przez punkt dostaw na zachodnim molo. Data i czas zostaną wyznaczone przez latarnię morską Camp Nash.
Diagnoza i lekarstwo są w fazie badań. CDC współpracuje z lokalnymi placówkami w kwestii leku. Oczekujcie dostawy.

(koniec innej czcionki)

Czekać i pozostać przy życiu. Myślałyśmy, że to będzie proste – razem za ogrodzeniem, oddzielone od lasu oraz zwierząt, które stały się dzikie i dziwaczne – ale wciąż traciłyśmy kolejne osoby. Paroksyzmy wyniszczały ich ciała, sprawiając, iż nie mogły choćby oddychać, wywoływały niegojące się rany, a czasami też gwałtowność, obracającą oszalałe dziewczyny przeciwko sobie. Wciąż się to zdarza. Z tą różnicą, iż teraz wiemy, że jedyne, co możemy zrobić, to pilnować własnego nosa.
Reese oraz Byatt należą do mnie, natomiast ja do nich. To za nie się modlę, gdy mijając tablicę ogłoszeń, przesuwam dwoma palcami po notatce od Marynarki Wojennej, która wciąż tu wisi, pożółkła i pognieciona, niczym talizman przypominający o złożonej przez nich obietnicy. Lekarstwo nadchodzi, musimy tylko pozostać przy życiu.
Reese wbija srebrne paznokcie w pomarańczę i zaczyna ją obierać. Zmuszam się, aby patrzeć w przeciwnym kierunku. Kiedy jedzenie jest świeże, tak jak w tym przypadku, walczymy o nie. Powiedziała, że to jedyny uczciwy sposób na rozwiązanie sporu. Żadnej jałmużny, zero litości. Nigdy by jej nie wzięła, gdyby nie czuła, że na nią zasługuje.
Wokół nas reszta dziewczyn zbiera się w akompaniamencie głośnego śmiechu, a następnie przekopuje się przez wypadające z każdej torby ubrania. Marynarka wciąż wysyła nam dostawy wystarczające dla naszej pierwotnej liczby, a także koszulki i buciki, które są zbyt małe, żeby któraś z nas je włożyła.
Są również kurtki. Nigdy nie przestają przysyłać kurtek. Nie, odkąd szron zaczął pokrywać trawę. Gdy uderzył Tox, była wiosna. Na nadchodzące lato wystarczyły nam nasze mundurki składające się z jednolitych spódnic oraz zapinanych koszul, ale – jak zawsze w Maine – nadeszła długa, ciężka zima. W ciągu dnia paliłyśmy ogniska, zaś nocą pracowały prądnice, które dostałyśmy od marynarki. Oczywiście dopóki nie zniszczyła ich burza.
– Masz na sobie krew – mówi Byatt.
Chlupocze mi w nosie. Reese odrywa połę swojej koszuli i mi ją rzuca. Przyciskam materiał do twarzy.
Nad nami, na mezaninie[1], coś zaszurało. Wszystkie spojrzałyśmy w górę. To Mona z roku wyżej. Ma rude włosy oraz buzię w kształcie serca. Wróciła ze znajdującego się na trzecim piętrze ambulatorium, gdzie zabrano ją po paroksyzmie ostatniego lata. Przebywała tam całe wieki i wątpię, aby ktokolwiek podejrzewał, że stamtąd wróci. Pamiętam, jak tamtego dnia jej twarz parowała i pękała, oraz kiedy niesiono ją do izby chorych z narzuconym na głowę prześcieradłem tak, jakby już była martwa.
Teraz jej policzki przecina siateczka blizn, a na włosach widać zaczątek poświaty. Z blond warkocza Reese bije podobna łuna, wywołana przez Tox, i jest to tak bardzo z nią tożsame, że jestem zaskoczona, widząc to samo u Mony.
– Hej – zagaduje, stojąc niepewnie na nogach. Jej przyjaciółki podbiegają do niej, uśmiechają się i machają. Zachowują jednak spory odstęp.
Nie obawiamy się zarażenia. Każda z nas to w sobie ma, czymkolwiek to jest. Odstrasza nas widok znów rozpadającej się dziewczyny. Świadomość, iż nas też to w końcu spotka. Wiedza, że jedyne, co możemy zrobić, to trwać w nadziei, że jakoś zdołamy przez to przejść.
 – Mona – przemawiają jej przyjaciółki. – Dobrze znów cię widzieć.
Obserwuję, jak rozmowa się urywa. Dziewczyny odchodzą, by skorzystać z ostatnich promieni słońca. Zostawiły Monę samą na kanapie, wpatrującą się we własne stopy. Nie ma już dla niej miejsca pośród nich. Przyzwyczaiły się do jej nieobecności.
Spoglądam w górę na Reese oraz Byatt, przez co nie trafiam nogą w stopień. Nie wiem, czy kiedykolwiek mogłabym się od nich odzwyczaić.
Byatt wstaje, a dziwna zmarszczka wykrzywia jej brew.
– Zaczekajcie – mówi, po czym podchodzi do Mony.
Rozmawiają przez chwilę. Byatt się pochyla, żeby Mona mogła ją lepiej słyszeć. Błysk włosów dziewczyny obmywa skórę mojej przyjaciółki czerwienią. Następnie Byatt się prostuje, a Mona naciska jej kciukiem na wewnętrzną stronę przedramienia. Obydwie wyglądają na wytrącone z równowagi. Tylko troszeczkę, mimo wszystko to dostrzegam.
– Dobry wieczór, Hetty.
Odwracam się. To dyrektorka. Rysy jej twarzy są jeszcze ostrzejsze niż zazwyczaj. Siwe włosy upięła w ciasny kok, z kolei guziki koszuli zapięła pod samą szyję. Wokół ust kobiety dostrzegam bladoróżową plamę od krwi, która nieustannie sączy się spomiędzy jej warg. Tox ją i Welch potraktował inaczej. Nie wykończył ich tak, jak resztę nauczycieli. Nie zmienił także ciał w taki sam sposób, w jaki robi to z naszymi. Zamiast tego na ich językach powstały jątrzące się wrzody, a w kończynach nigdy niekończące się drżenie.
– Dobry wieczór – odpowiadam. Przymyka oko na wiele rzeczy, ale nie na maniery.
Wskazuje przez salę na wciąż pochylającą się nad Moną Byatt.
– Jak sobie radzi?
– Mona? – pytam.
– Nie, Byatt.
Od czasu późnego lata u Byatt nie wystąpił paroksyzm, zatem na pewno niedługo ją to czeka. Paroksyzmy pojawiają się sezonowo, każdy kolejny gorszy od poprzedniego, aż nie jesteśmy już w stanie ich znieść. Natomiast po jej ostatnim nie mogę sobie wyobrazić niczego gorszego. Nie wygląda ani trochę inaczej – poza tym, że nie może pozbyć się bólu gardła, za to przez jej plecy przechodzi miejscami przebijający się przez skórę, kościsty grzebień – a pamiętam wszystkie z następujących po sobie zmian. Jak ciekła z niej krew, która potem sączyła się przez nasz stary materac, dopóki nie zaczęła kapać na deski podłogowe pod łóżkiem. Była zupełnie ogłupiała, gdy rozdarła się skóra wzdłuż jej kręgosłupa.
– Dobrze się trzyma – mówię. – Obawiam się, że to jednak tylko kwestia czasu.
– Przykro mi to słyszeć – odpowiada kobieta. Przygląda się Byatt i Monie troszeczkę dłużej, marszcząc brwi. – Nie wiedziałam, że byłyście przyjaciółkami Mony.
Od kiedy ją to interesuje?
– Raczej koleżankami.
Dyrektorka patrzy na mnie, jakby była zaskoczona, że wciąż tu stoję.
– Uroczo – stwierdza. Rusza przez hol, po czym idzie korytarzem do swojego gabinetu.
Przed Toxem widywałyśmy ją codziennie, ale teraz chodzi do ambulatorium albo zamyka się w biurze, gdzie przyklejona do radia, rozmawia z marynarką i CDC.
My nigdy nie miałyśmy zezwolenia na korzystanie z komórek – według broszurki to buduje charakter. Pierwszego dnia Toxu odcięto kable linii telefonicznej. Dopilnowano, aby wszystko pozostało utajnione, żeby utrzymać kontrolę nad obiegiem informacji. Przynajmniej mogłyśmy rozmawiać z rodzicami przez radio i słuchać, jak za nami płaczą. Do czasu. W końcu marynarka stwierdziła, że sprawa zaczęła wymykać się spod kontroli, więc tego również zabronili. Musieli podjąć odpowiednie kroki.
Dyrektorka nigdy nie zawracała sobie głowy tym, by nas pocieszać. Nie miało to większego sensu.
Zanim wróciła do nas Byatt, kobieta zdążyła już zamknąć za sobą drzwi gabinetu na klucz.
– O co chodziło? – pytam ją, gdy staje obok. – Z Moną.
– O nic. – Pomaga wstać Reese. – Idziemy.

***

Raxter zbudowano na sporym skrawku ziemi na wschodnim końcu wyspy. Budynek z trzech stron otacza woda, a z czwartej mieści się płot oraz brama. Za nią rośnie las, z tymi samymi sosnami i świerkami, które znajdują się także na terenie szkoły, ale za ogrodzeniem są grube i splątane. Młode pnie owijają się wokół starszych. W naszej części jest czysto i schludnie, jak przedtem – tylko my się zmieniłyśmy.
Reese prowadzi nas przez teren szkoły do miejsca na wyspie, w którym skorkowaciały wystawione na wiatr skały i ułożyły się razem w żółwią skorupę. Teraz siedzimy tam ramię w ramię z Byatt pomiędzy nami. Orzeźwiająca bryza rozwiewa jej luźne kosmyki. Dzisiaj jest spokojnie, bladoniebieskie, czyste niebo. W oddali pustka. Za Raxter ocean staje się głęboki, połyka mieliznę i popycha prądy morskie. Na horyzoncie nie widać żadnych statków ani lądu. Nic nie przypomina nam o tym, że gdzieś tam wciąż istnieje świat, który w niezmienny sposób trwa bez nas.
– Jak się czujesz? – podpytuje Byatt.
Dwa dni temu blizna na moim ślepym oku strasznie napuchła. To pamiątka po początkach epidemii, kiedy jeszcze nie rozumiałyśmy, co się z nami dzieje.
Mój pierwszy paroksyzm na zawsze zamknął mi prawe oko i pozbawił w nim wzroku. Myślałam, że na tym się skończy, dopóki pod spodem nie zaczęło coś rosnąć. Trzecia powieka, jak przypuszczała Byatt. Nie bolało, po prostu swędziało jak diabli i czułam, że coś się pod nią porusza. Właśnie dlatego próbowałam ją rozerwać.
To było głupie. A blizna jest tego wystarczającym dowodem. Ja sama ledwie cokolwiek z tego pamiętam, ale Byatt mówi, że w połowie zmiany Brygady Ogniowej upuściłam strzelbę i drapałam twarz tak, jakby coś przejęło nade mną kontrolę, skierowało moje paznokcie na zaskorupiałe rzęsy i zaczęło szarpać skórę.
Szrama prawie się zagoiła, lecz co jakiś czas się otwiera i krew spływa mi po policzku, różowa i wodnista, zmieszana z ropą. Podczas Zmiany Ogniowej moje myśli są skupione na czymś innym, więc nie jest tak źle, choć teraz mogę usłyszeć własne tętno. Skażona krew? Możliwe. To jednak najmniejsze z naszych zmartwień.
– Możesz mi to zaszyć? – Staram się nie okazać niepokoju, ale ona i tak to wyczuwa.
– Aż tak źle?
– Nie, po prostu…
– Umyłaś je chociaż? – przerywa mi.
Reese wydaje pomruk satysfakcji.
– Mówiłam ci, żebyś nie zostawiała otwartej rany – rzuca przemądrzale.
– Podejdź tu – prosi Byatt. – Daj mi spojrzeć.
Ustawiam się na skałach w taki sposób, by mogła uklęknąć, i unoszę ku niej głowę. Przesuwa palcem po okaleczeniu, muskając moją powiekę. Pod spodem coś się wzdryga.
– Wygląda, jakby bolało – mówi, wyciągając z kieszeni igłę i nić. Zawsze ma je ze sobą od momentu, w którym moje oko zabliźniło się po raz pierwszy. Z naszej trójki ona jest najbliżej siedemnastych urodzin. Widać to właśnie w takich sytuacjach. – Dobra. Nie ruszaj się.
Wbija igłę, wtedy czuję ból, lecz na tyle nieduży, że koi go zimny wiatr. Próbuję puścić do niej oczko, sprawić, aby się uśmiechnęła, ale ona jedynie kręci głową i marszczy brwi.
– Mówiłam, Hetty, żebyś się nie ruszała.
Jest w porządku. Byatt wpatruje się we mnie tak, jak ja w nią. Jestem bezpieczna, ponieważ ona tu jest. Do czasu, aż wbija igłę trochę zbyt głęboko. Spinam się, a całe moje ciało zgina się w pół. Ból mnie oślepia, jest wszędzie. Świat się rozpływa. Czuję spływającą mi do ucha krew.
– O mój Boże – piszczy. – Hetty, nic ci nie jest?!
– To tylko szwy – odzywa się Reese. Leży z zamkniętymi oczami na kamieniach, obrócona brzuchem do góry. Koszula podjeżdża jej tak wysoko, że mimo zawrotów głowy wyraźnie widzę blady skrawek skóry. Nie odczuwa zimna, nawet w dni takie jak ten, kiedy nasze oddechy zmieniają się w parę.
– Tak – odpowiadam. W przeciwieństwie do mojego oka, ręce Reese nigdy nie sprawiają jej problemu. Uspokajam warczenie wydobywające się spomiędzy moich warg. Jest wiele rzeczy, o które mogłybyśmy się pokłócić, ale to nie musi być akurat ta. – Kontynuuj.
Byatt próbuje coś powiedzieć, lecz zagłusza ją dochodzący z okolic ogrodu krzyk. Odwracamy się, by sprawdzić, czy któraś z dziewczyn nie przeżywa właśnie swojego pierwszego razu. Raxter przeprowadza sześć roczników przez liceum, a raczej przeprowadzało, więc wszystkie nasze najmłodsze dziewczęta skończą niebawem trzynaście lat. Miały po jedenaście, gdy zaczął się ten cały bałagan, i teraz Tox po kolei w nie uderza.
Nic złego się jednak nie dzieje. To tylko Dara o płetwiastych palcach z naszego roku, czeka tam, gdzie piętrzą się kamienie.
– Strzelanie! – woła do nas. – Panna Welch mówi, że czas poćwiczyć.
– Idziemy.
Byatt zawiązuje moje szwy, wstaje i wyciąga do mnie rękę.
– Dokończę po kolacji.

***

Przed Toxem też ćwiczyłyśmy strzelanie. To praktykowana od początków szkoły tradycja, choć wówczas miała inny charakter niż teraz. Wyłącznie uczennice ostatniego roku – oraz Reese, która jest najlepszym strzelcem na wyspie, urodzona do tego tak, jak do wszystkiego w Raxter – szły do lasu z panem Harkerem strzelać do puszek po napojach. Mężczyzna układał je na ziemi jedna obok drugiej. Reszta z nas miała wtedy zajęcia z bezpiecznego obchodzenia się z bronią, chociaż zwykle wyglądały raczej jak czas wolny, gdyż pan Harker nieustannie spóźniał się z powrotem.
Niestety później Tox odebrał nam pana Harkera. Pozbawił także Reese ręki, którą strzelała, i zmienił ją w taki sposób, że nie była już w stanie pociągnąć za spust. Strzelanie przestało być po prostu strzelaniem, a stało się treningiem strzeleckim, ponieważ teraz istnieją stworzenia, które musimy zabijać. Co kilka dni, popołudniami, kiedy słońce zniża się nad ziemią, każda z nas po kolei strzela tak długo, aż trafi w sam środek celu.
Musimy być gotowe, powtarza nam Welch. Żeby bronić siebie i innych.
Podczas pierwszej zimy przez ogrodzenie przedostał się lis. Zwyczajnie prześlizgnął się pomiędzy prętami. Jedna z dziewczyn z Brygady Ogniowej przyznała, że nie potrafiła go zabić, bo przypominał jej psa z rodzinnego domu. To właśnie dlatego zwierz przemknął przez teren szkoły aż na dziedziniec. I właśnie dlatego zapędził w kozi róg ostatnią z najmłodszych uczennic, po czym rozerwał jej gardło.
Ćwiczyłyśmy niedaleko cypla w stodole. Znajdowały się tam wielkie, przesuwane drzwi, otwarte po obu stronach, aby niecelne strzały lądowały w oceanie. Dawniej trzymano tu cztery konie, ale wczesną wiosną zauważyłyśmy, że Tox przeniknął do ich ciał, identycznie jak do naszych. Wypychał im kości przez skórę, rozciągając ją tak mocno, aż zaczynały ryczeć. Wyprowadziłyśmy je więc na zewnątrz, zaciągnęłyśmy do wody i zastrzeliłyśmy. Ich przegrody stoją teraz puste. Ustawiamy się w nich, czekając na swoją kolej. Musimy strzelać bez przerwy, dopóki nie zrobimy tego prawidłowo.
Panna Welch trzyma większość arsenału pod kluczem w szkolnym magazynie. Przechowuje tam również naboje – marynarka zaczęła je przysyłać, jak tylko usłyszała o zwierzętach. Tutaj do dyspozycji mamy jedynie dubeltówkę oraz karton łusek. Są poukładane na stole zrobionym z dwóch drewnianych kozłów i deski ze sklejki. To nie to samo, co strzelby, z których strzelamy w trakcie Zmiany Ogniowej, ale Welch zawsze powtarza, że broń to broń. Te słowa za każdym razem powodują skurcz szczęki u Reese.
Ustawiam się przed drzwiami boksu i czuję, jak się huśtają, kiedy Byatt do mnie doskakuje. Reese wchodzi niedbale pomiędzy nas. Nie dopuszczają jej do strzelania z powodu ręki, mimo to przychodzi tu codziennie. Spięta i milcząca obserwuje cel.
Wcześniej kolejność była alfabetyczna, lecz traciłyśmy wszystko: oczy, dłonie, a na końcu także imiona. Teraz najstarsze dziewczyny mają pierwszeństwo. Idzie im szybko. Większość z nich jest na tyle dobra, że trafia w środek już po kilku strzałach. Julia i Carson potrzebowały dwóch. Niekończące się, upokarzające oczekiwanie rozpoczyna się dopiero wtedy, gdy Landry oddaje więcej salw, niż jestem w stanie policzyć. Później przychodzi czas na nasz rocznik. Byatt wystarczają trzy próby. Godne szacunku. Właśnie dlatego łączą mnie z nią w parę na Zmianie Ogniowej. Jeżeli ona spudłuje, ja to nadrobię.
Byatt podaje mi dubeltówkę. Chucham na dłonie, żeby przywrócić im czucie, zanim zajmuję jej miejsce. Unoszę broń do ramienia i celuję. Wdech, skupienie, wydech, mocny nacisk palca. Huk wystrzału mnie przeszywa. To proste. To jedyna rzecz, w której jestem lepsza od Byatt.
– Dobrze, Hetty! – chwali Welch. Ktoś z tłumu parodiuje ją śpiewnym tonem. Wywracam okiem, kładę śrutówkę na prowizorycznym stole, a potem podchodzę do stojących przy drzwiach przegrody przyjaciółek.
Zazwyczaj po mnie jest Cat, ale tym razem następuje lekka roszada. Ktoś jęczy i wypycha Monę przed szereg. Ta potyka się raz czy dwa, po czym prostuje plecy, spoglądając na dziewczyny w poszukiwaniu jakiejś oznaki litości. Żadnej nie znajduje. Zachowujemy ją wyłącznie dla siebie.
– Może mi dzisiaj odpuścisz? – zwraca się do Welch. Na twarzy Mony maluje się złudny spokój, mimo to reszta ciała wykonuje nerwowe ruchy. Prawie jej się udaje, niemal omija swoją kolej, lecz my do tego nie dopuszczamy. Tak samo nauczycielka.
– Obawiam się, że nie. – Welch kręci głową. – Spróbuj.
Mona mówi coś jeszcze, jednak zbyt cicho, by ktokolwiek mógł ją usłyszeć. W końcu podchodzi do stołu. Broń leży przygotowana. Jedyne, co musi zrobić, to wycelować i strzelić. Unosi dubeltówkę, kołysze nią w zgiętym ramieniu, jakby tuliła lalkę.
– Na co czekasz? – słychać Welch.
Mona przymierza się do strzału, przesuwając palec na spust. Wszystkie zachowujemy ciszę. Trzęsą jej się ręce. Chociaż jakimś cudem trzyma poprawnie wycelowaną broń, nie jest w stanie zdobyć się na ostateczny wysiłek.
– Nie potrafię – jęczy. – Nie mogę… Nie umiem. – Opuszcza strzelbę i patrzy w moją stronę.
I nagle z boku jej szyi pojawiają się trzy głębokie cięcia, wyglądające całkiem jak skrzela. Nie ma krwi. Pulsują jedynie z każdym oddechem, a pod skórą coś zaczyna się przesuwać.
Mona nie krzyczy. Nie wydaje żadnego dźwięku. Po prostu osuwa się płasko na plecy z szeroko otwartymi ustami. Wciąż się we mnie wpatruje, natomiast jej klatka piersiowa powoli się unosi. Nie mogę odwrócić wzroku, gdy Welch pospiesznie kuca przy stopach Mony i sprawdza jej puls.
– Zaprowadźcie ją do pokoju – nakazuje. Do pokoju, nie do ambulatorium, gdyż tam zabiera się wyłącznie najgorsze przypadki. Z Moną było już znacznie gorzej, niż jest w tym momencie. Tak jak z nami wszystkimi.
Dziewczyny z Brygady Łodziowej można rozpoznać po nożach. Mają pozwolenie na to, aby nosić je przełożone przez szlufki w paskach. Wychodzą przed resztę. Zawsze one. Łapią Monę za ramiona, a potem prowadzą z powrotem do domu.
Rozlega się paplanina, kiedy podążamy za nimi, ale Welch odchrząkuje.
– Dziewczęta – mówi, przeciągając słowo tak, jak zwykła to robić w trakcie sprawdzania pokoi. – Czy pozwoliłam wam odejść? – Nikt nie odpowiada. Welch podnosi śrutówkę i podaje ją pierwszej uczennicy w kolejce. – Zaczniemy od nowa. Od początku.
Żadna z nas nie jest zaskoczona. Już dawno zapomniałyśmy, jakie to uczucie. Ustawiamy się więc w rzędzie, czekamy i oddajemy nasze strzały, czując przechodzące z dubeltówki do naszych rąk ciepło – ciepło Mony. 

***

Podczas kolacji rozproszyłyśmy się i podzieliłyśmy na mniejsze grupy. Zazwyczaj dawałyśmy radę przynajmniej siedzieć w jednym pomieszczeniu, lecz dzisiaj wzięłyśmy od Welch nasze racje i się rozeszłyśmy. Część dziewczyn przyszła tutaj, do holu, inne powędrowały do kuchni, gdzie usiadły wokół starego pieca na drewno. Płonie w nim właśnie ostatnia z zasłon. Po dniach takich jak ten oraz przypadkach takich jak Mony rozdzielamy się i zastanawiamy, która z nas będzie następna.
Stoję przy schodach, oparta o poręcz. Nasza trójka jako ostatnia otrzymała dziś jedzenie i nie zostało niemal nic dobrego. Zaledwie dwie kromki chleba, obie śliskie od pleśni. Gdy przyniosłam tylko tyle, Byatt wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać – żadna z nas nie dostała nic na lunch, ponieważ Reese uczciwie wygrała tę pomarańczę – ale na szczęście Carson z Brygady Łodziowej dała mi trochę przeterminowanej zupy. Czekamy, aż natrafimy na otwieracz do puszek, żeby móc ją zjeść. W międzyczasie Reese leży na podłodze, próbując się zdrzemnąć, zaś Byatt patrzy w górę, gdzie widać drzwi do ambulatorium na trzecim piętrze.
W czasach, w których ten budynek został zbudowany, znajdywały się tam pomieszczenia dla służby. Od wąskiego korytarza odchodzi sześć pokoi, nad nimi mieści się taras, a poniżej główny hol o wysokości dwóch kondygnacji. Można się do niego dostać, jedynie używając schodów na mezaninie na drugim piętrze i przechodząc przez małe, przekrzywione drzwi – zazwyczaj zamknięte.
Nie lubię na nie patrzeć. Tak samo jak myśleć o najbardziej chorej dziewczynie, którą tam zabrano. Nie podoba mi się, że nie ma tam wystarczająco dużo miejsca, by pomieścić każdą z nas, oraz to, że wszystkie drzwi są zamykane od zewnątrz. Gdyby ktoś chciał, mógłby zatrzymać kogoś w środku.
Zamiast tego patrzę przez główny hol na szklaną ścianę jadalni. Długie puste stoły porąbano na rozpałkę, a sztućce wyrzucono do oceanu, abyśmy nie dysponowały żadnymi ostrymi przedmiotami. To było moje ulubione pomieszczenie w budynku. Nie pierwszego dnia, kiedy nie miałam gdzie usiąść, ale każdego kolejnego, gdy schodziłam na śniadanie i widziałam Byatt pilnującą dla mnie krzesła. Na pierwszym roku to zawsze ona je dla nas zajmowała. Lubiła wcześnie wstawać, by przed posiłkiem przejść się po dworze. Spotykałam ją przy stole, gdzie czekała z gotowym dla mnie tostem. Zanim zaczęłam uczęszczać do Raxter, zawsze jadłam je z masłem, lecz Byatt pokazała mi, że dżem jest lepszy.
Moją uwagę zwraca Cat, która po drugiej stronie pomieszczenia ściska w dłoni otwieracz do puszek. Odpycham się od barierki i ruszam w jej kierunku, omijając czwórkę dziewczyn leżących na podłodze. Ich ciała tworzą kwadrat, a głowy mają ułożone jedna na brzuchu drugiej i próbują się nawzajem rozśmieszyć.
– Widziałam, jak Carson się nad tobą zlitowała – mówi Cat, kiedy do niej podchodzę. Ma proste, czarne włosy, ciemne oczy oraz rozważne spojrzenie. Dopadł ją jeden z najgorszych przypadków Toxu. Spędziła tygodnie w ambulatorium. Trzeba było związać jej ręce, żeby nie rozdrapywała skóry, gdy ta się gotowała i wychodziły z niej bąble. Wciąż ma blizny, białe ślady na całym ciele, jakby po ospie, a także pęcherze, które za każdym razem pękają, krwawiąc na nowo.
 Odwracam wzrok od nowej rany na jej szyi i się uśmiecham.
– Nie zajmie to długo.
Podaje mi otwieracz, więc wsuwam go za pasek. Pod koszulę, aby nikt nie mógł mi go ukraść po drodze do schodów.
– U was wszystko w porządku? – pytam. – Ciepło wam?
Cat ma na sobie raptem odpinaną polarową podszewkę z kurtki swojej przyjaciółki. Obydwie miały pecha w ostatnim przydziale ubrań, a poza tym tutaj nikt nie daje rady utrzymać przy sobie koca na długo. Chyba że nie spuszcza go z oczu…
– Tak. Dzięki, że pytasz – odpowiada Cat. – I, hej, uważajcie z zupą. Najpierw się upewnijcie, że puszka nie jest wybrzuszona na pokrywce. Mamy dość zmartwień na głowie, nie potrzebujemy do tego zatrucia.
– Okej. Przekażę to reszcie.
Oto cała Cat, miła na swój własny sposób. Jest z naszego roku, a jej mama pracuje w marynarce. Mój tata zresztą też. Raxter oraz Camp Nash to jedyne namiastki cywilizacji w obrębie kilku mil i przez lata zbliżyły się do siebie tak bardzo, że Raxter udziela stypendiów dziewczynom, których rodzice są zatrudnieni w marynarce. To jedyny powód, dla którego tutaj jestem. Jedyny powód, dla którego jest tu Cat. Na koniec każdego kwartału jeździłyśmy tym samym busem na lotnisko. Ona kierowała się do bazy w San Diego, z kolei ja do tej w Norfolk. Nigdy nie zajmowała dla mnie miejsca, ale kiedy się do niej dosiadałam, posyłała mi przyjazny uśmiech i pozwalała zasnąć na swoim ramieniu.
Ledwie siadam obok Byatt, a wtedy zaczyna się jakieś poruszenie przy drzwiach frontowych, gdzie gromadzą się dziewczyny Landry. Można nas podzielić na jedenaście, może dwanaście grup – jedne dość spore, inne mniejsze. Największa z nich skupia się wokół Landry, dwa lata starszej ode mnie, wywodzącej się ze starego bostońskiego rodu, starszego nawet od rodziny Byatt. Nigdy za bardzo nas nie lubiła. Ta niechęć jeszcze bardziej się nasiliła, gdy kiedyś narzekała na brak chłopców na wyspie, a Reese rzuciła jej najbardziej obojętne spojrzenie, jakie kiedykolwiek widziałam, i powiedziała:
– Ale za to jest mnóstwo dziewczyn.
To sprawiło, że coś podskoczyło w mojej klatce piersiowej. Coś, co wciąż mogę poczuć w nocy, kiedy warkocz Reese rzuca falującą poświatę na sufit. Bliskość. Pragnienie.
Ktoś krzyczy. Dostrzegamy, jak tłum się miesza i splata w ciasny okrąg, skupiający się wokół osoby leżącej na podłodze. Schylam się, próbując coś zobaczyć. Błyszczące brązowe włosy, ciało wiotkie i kościste.
– Wydaje mi się, że to Emmy – oznajmiam. – Ma swój pierwszy raz.
Gdy nadszedł Tox, Emmy była w szóstej klasie. Dziewczyny z jej roku, jedna po drugiej, gwałtownie wchodziły w dorosłość – ich pierwsze paroksyzmy. Krzyczały, rozrywane niczym fajerwerki. W końcu przyszła kolej na nią.
Nasłuchujemy, jak jęczy, jej ciało wygina się i dygocze. Zastanawiam się, co otrzyma, jeżeli cokolwiek. Skrzela jak Mona? Pęcherze jak Cat? Może kości jak Byatt? Albo rękę jak Reese? Niestety czasem Tox nie daje nic – tylko zabiera i zabiera. Zostawia cię wycieńczoną i usychającą.
W końcu nastaje cisza, a grupa wokół Emmy zaczyna się przerzedzać. Wygląda całkiem nieźle jak na pierwszy paroksyzm. Kiedy wstaje, chwieje się na nogach i nawet stąd widzę jej żyły na szyi. Wyróżniają się, jakby były bliznami.
Gdy otrzepuje spodnie z kurzu, słychać brawa. Julia z Brygady Łodziowej odrywa kawałek swojej nieświeżej bułki i podaje go Emmy. Dziś w nocy ktoś zostawi prezent pod jej poduszką. Może parę wsuwek albo kartkę z jednego z magazynów, które wciąż przechodzą z rąk do rąk.
Landry ją przytula. Emmy promienieje, dumna z tego, jak dobrze to zniosła. Myślę jednak, że uderzy w nią to później, kiedy już opadnie adrenalina i w pobliżu nie będzie Landry. Prawdziwy ból. Zmiana.
– Nadal jest mi przykro – mówię z naburmuszoną miną. – Mnie nikt nigdy niczego nie dał z okazji mojego pierwszego razu.
Byatt się śmieje. Jej dłonie szybko się poruszają, otwierając puszkę, i podaje mi pokrywkę.
– Proszę. Mój prezent dla ciebie.
Zlizuję z niego warstwę zupy, ignorując jej musujący, kwaśny smak. Byatt bierze łyk z pojemnika. Gdy wypije jedną trzecią, poda ją mnie. Reese zawsze jest ostatnia. Nie da się jej przekonać do jedzenia w żaden inny sposób.
– Jak uważasz, kiedy ogłoszą nową listę osób do Brygady Łodziowej? – przemawia głośno Byatt. Pyta mnie, chociaż chce zwrócić uwagę Reese, która od dawna stara się o przydział do tej jednostki.
Jej mama odeszła na długo przed tym, zanim rozpoczęłam naukę w Raxter, ale poznałam jej tatę, pana Harkera. Był dozorcą, konserwatorem oraz złotą rączką. Przed epidemią i kwarantanną żył w domku poza terenem szkoły, lecz potem marynarka go przysłała, aby zamieszkał z nami. Gdy Tox zaczął oddziaływać na jego ciało, poszedł do lasu. Od tamtego momentu Reese próbuje go odnaleźć.
Brygada Łodziowa jest dla niej jedyną szansą. Wyłącznie w ten sposób może wydostać się poza ogrodzenie. W skład grupy wchodzą zazwyczaj wciąż te same trzy uczennice, dopóki któraś z nich nie umrze, jednak kilka dni temu jedna z dziewczyn powiedziała, że to była jej ostatnia wyprawa i nie zamierza już więcej wychodzić. Taylor, bo o niej mowa, jest prawie najstarsza z nas. Zawsze służyła pomocą, uspokajała wszystkich i przywracała do porządku. Nie potrafimy dociec, co sprawiło, że zrezygnowała.
Krąży plotka, iż ma to związek z jej dziewczyną, Mary, która zdziczała ostatniego lata. Jednego dnia znajdowała się wśród nas, a następnego zniknęła – w jej ciele pozostał jedynie Tox, natomiast z oczu zniknął blask. Taylor była wtedy z nią, musiała ją obezwładnić i władować kulkę w głowę. Każda z nas myśli, że właśnie dlatego opuszcza Brygadę Łodziową, ale kiedy Lindsay wczoraj o to zapytała, Taylor uderzyła ją w twarz zewnętrzną stroną dłoni i od tamtej pory nikt już o tym nie wspominał.
Tymczasem nie powstrzymało nas to od rozważań na ten temat. Taylor wciąż powtarza, że czuje się dobrze, że wszystko u niej w porządku, lecz odejście z Brygady Łodziowej nie jest normalne. Zwłaszcza dla niej. Welch i dyrektorka wkrótce będą musiały ogłosić, która z dziewczyn zajmie jej miejsce.
– Może jutro – mówię. – Mogę spytać.
Reese otwiera oczy i siada. Jej srebrne palce drżą.
– Nie rób tego. Tylko wyprowadzisz Welch z równowagi.
– Dobrze – odpowiadam. – Nie martw się. Wybiorą ciebie.
– Zobaczymy – mruczy Reese. Nie są to najmilsze słowa, jakie kiedykolwiek sobie powiedziałyśmy, ale blisko im do tego.

***

Tej nocy Byatt dokończyła szyć moje oko, lecz teraz nie mogę zasnąć. Wpatruję się od dołu w łóżko Reese, gdzie Byatt wielokrotnie wyryła swoje inicjały. BW. BW. BW. Robiła to wszędzie. Na pryczy, na ławce w każdej klasie, na drzewach w lesie, nad wodą. W ten sposób oznaczała Raxter jako swoje. Niekiedy myślę, że gdyby poprosiła, pozwoliłabym jej zrobić to samo ze sobą.
Cisza, trwa nieprzerwana cisza, aż około północy przerywają ją dwa strzały. Spinam się, ale ledwie mija jedno uderzenie serca, a docierają do mnie rozchodzące się echem krzyki Brygady Ogniowej.
– Czysto!
Nade mną chrapie Reese. Byatt i ja dzielimy dół, ściśnięte tak ciasno, że mogę dosłyszeć, jak zgrzyta zębami podczas snu. Ogrzewanie wyłączono już jakiś czas temu, więc śpimy najbliżej siebie, jak to tylko możliwe, w kurtkach i we wszystkim, co mamy. Mogłabym sięgnąć do kieszeni i poczuć tam gładką powierzchnię naboju.
Usłyszałyśmy o tym wkrótce po wyznaczeniu przez Welch zmian Brygady Ogniowej. Na pierwszej z nich dziewczyny dostrzegły coś z dachu, ale nie mogły dojść do porozumienia, co tak naprawdę widziały. Jedna stwierdziła, że było niewyraźne, lecz lśniło oraz poruszało się niemal jak osoba, przemieszczająca się powoli i miarowo. Druga powiedziała, że to coś wyglądało na zbyt duże jak na człowieka. Niemniej jednak wystraszyło je to na tyle, że zebrały wszystkie dziewczyny z Brygady Ogniowej w najmniejszym pokoju na drugim piętrze, po czym pokazały im, w jaki sposób otworzyć pocisk. Nauczyły je, jak zignorować wewnętrzny dreszcz i połknąć proch strzelniczy, bo to najlepsza trucizna, gdybyśmy kiedykolwiek potrzebowały szybkiej śmierci.
Czasami nocą się zastanawiam, co one tam takiego zobaczyły, ale czując łuskę w kieszeni, wiem, że jestem bezpieczna przed czymkolwiek, czego się wtedy bały. Tym razem przed oczami mam wyłącznie Monę – Monę ściskającą dubeltówkę i Monę wyglądającą tak, jakby chciała ją sobie przyłożyć do czoła.
Przed Raxter nigdy nie trzymałam strzelby w ręce. W moim rodzinnym domu mieliśmy tylko pistolet wojskowy mojego taty, który przechowywał na wszelki wypadek, kiedy przebywał poza jednostką – ale był schowany pod kluczem. Byatt wcześniej nawet nie widziała broni na oczy.
– Jestem z Bostonu – powiedziała, gdy ja i Reese się z niej śmiałyśmy. – Nie potrzebujemy tam karabinów, tak jak wy tutaj.
Zapamiętałam to, ponieważ prawie wcale nie wspominała o domu. Nie nawiązywała do niego w rozmowach, jak ja robiłam to z Norfolk. Nie wydaje mi się, aby kiedykolwiek za nim tęskniła. W Raxter nie pozwalano nam mieć komórek, więc jeśli któraś z nas chciała zadzwonić do rodziny, musiała podczas przerwy popołudniowej ustawić się w kolejce do gabinetu dyrektorki.
Ani razu jej tam nie widywałam.
Obracam się, żeby na nią spojrzeć. Leży wyciągnięta obok mnie i drzemie. Tęskniłabym za domem, gdybym była z rodziny takiej jak ona, bogatej i błękitnokrwistej. Taka jest między nami różnica. Byatt nigdy nie pragnęła czegoś, czego nie miała.
– Przestań się gapić – burczy, szturchając mnie w żebro.
– Przepraszam.
– Co za menda – prycha, lecz splata swój mały palec z moim i układa się z powrotem.
Po tym chyba zasnęłam, bo pamiętam jedynie pustkę. Nagle mrugam, słysząc skrzypnięcie deski podłogowej, a Byatt nie leży już przy mnie. Stoi w progu i zamyka za sobą drzwi, wchodząc do środka. Musiała się wymknąć, kiedy odpłynęłam, pogrążona we śnie.
Nie powinnyśmy po nocach opuszczać swoich pokoi, nawet jeśli chcemy tylko skorzystać z toalety znajdującej się na drugim końcu korytarza. Panuje zbyt gęsta ciemność, dlatego Welch ustanowiła bardzo surową godzinę policyjną.
Podpieram się na łokciu, ale jestem ukryta w cieniu, więc Byatt tego nie widzi. Przystaje u stóp łóżka i wspina się po drabinie do Reese.
Jedna z nich wzdycha. Słychać krzątaninę, gdy się usadawiają, a wtedy żółta biel warkocza Reese zwisa z jej materaca i delikatnie kołysze się nade mną. Dryfuje niczym pióra, pokrywając sufit wyblakłymi świetlistymi wzorami.
– Hetty śpi? – pyta.
Nie wiem dlaczego, lecz spowalniam oddech, upewniając się, że nie mogą mnie usłyszeć.
– Tak.
– Co jest? – docieka.
– Nic – odpowiada Byatt.
– Wyszłaś na zewnątrz?
– Tak – przytakuje.
Zazdrość skręca mi wnętrzności. Dlaczego nie zabrała mnie ze sobą? I dlaczego opowiada o tym akurat Reese? Nie podoba mi się, że Byatt widzi w niej coś, czego nie dostrzega we mnie.
Jedna z nich się porusza, prawdopodobnie Byatt wtula się w Reese. Śpi naprawdę blisko. Zawsze budzę się z jej palcami w kieszeniach moich dżinsów.
– Gdzie poszłaś? – szepcze Reese.
– Na spacer.
Potrafię rozpoznać kłamstwo. Byatt nie ryzykowałaby po to, żeby zwyczajnie rozprostować nogi. Tego mamy pod dostatkiem każdego ranka. Nie, po jej głosie wyczuwam, że coś ukrywa, a zazwyczaj dzieli się ze mną swoimi sekretami. Dlaczego tym razem jest inaczej?
Reese milczy, więc Byatt kontynuuje:
– Welch przyłapała mnie w drodze powrotnej.
– Cholera.
– W porządku – uspokaja ją Byatt. – Byłam jedynie na dole w holu.
– Co jej powiedziałaś?
– Że zeszłam po butelkę wody na ból głowy.
Srebrna ręka Reese zgarnia mi warkocz z pola widzenia. Potrafię sobie wyobrazić krótki błysk jej oczu oraz zaciśniętą szczękę. Chociaż może w ciemności jest łagodniejsza. Może pozwala emocjom uzewnętrznić się tylko wtedy, kiedy myśli, że nikt tego nie widzi.
Poznałam ją pierwszego dnia w Raxter. Miałam trzynaście lat, ale nie wyglądałam na tyle. Nie byłam nastolatką z wyraźnym biustem, zaokrąglonymi biodrami i wyszczerzonymi zębami. Byatt spotkałam już na promie kursującym z lądu na wyspę. Rozegrałyśmy to bardzo krótko i rzeczowo. Wiedziała, kim jest oraz kim ja powinnam być, i uzupełniała mnie wszędzie tam, gdzie tego potrzebowałam. Reese była inna.
Siedziała na schodach w głównym holu. Miała przyduży mundurek, a podkolanówki opadały jej na kostki. Nie wiem, czy już tamtego dnia dziewczyny się jej bały, czy istniał jakiś inny powód. Jeżeli zachowywały się tak, ponieważ była córką dozorcy, dla mnie nie miało to żadnego znaczenia. Inne uczennice z naszego roku gromadziły się wokół ogniska tak daleko od niej, jak tylko się dało.
Byatt i ja minęłyśmy ją w drodze do pozostałych. Sposób, w jaki Reese na mnie wówczas spojrzała… Do dziś pamiętam ten płomienny gniew w jej oczach.
Po tym incydencie przez dłuższy czas nic się między nami nie wydarzyło. Uczęszczałyśmy na wspólne zajęcia i wymieniałyśmy skinienia głową na powitanie – to tu, to tam, w korytarzu, w drodze pod prysznic. Któregoś razu z Byatt potrzebowałyśmy trzeciej osoby do grupowego projektu na francuskim. Reese była najlepsza w klasie, więc wybrałyśmy ją.
To nam wystarczyło. Zanim się obejrzałyśmy, siedziała z nami na obiedzie, stała obok nas na apelu, i gdy sobie przypomnę, jak na mnie patrzyła tamtego pierwszego dnia, nawet jeśli zwrócę uwagę na to, że mój żołądek zaciska się za każdym razem, kiedy wypowiada moje imię, to nie miało znaczenia. Nadal nie ma. To najbliższa relacja, jaką kiedykolwiek będę z nią mieć – jej łóżko nade mną, jej cichy głos, gdy rozmawia z kimś innym.
– Czy myślisz – przemawia po chwili – że jest coraz gorzej?
Mogę niemal usłyszeć, jak Byatt wzrusza ramionami.
– Prawdopodobnie.
– Prawdopodobnie?
– Chodzi mi o to, że nie mam pojęcia – dodaje Byatt. – Z pewnością. Ale nie dla każdego. – Zapada krótkie milczenie, a potem znowu rozlega się jej głos, tak cichy, że muszę się wysilić, aby to usłyszeć. – Słuchaj, jeżeli wiesz coś…
Do moich uszu dociera odgłos szurania butów Reese, kiedy odwraca się na drugi bok.
– Złaź – warczy. – Jest mi ciasno.
Czasami się zastanawiam, czy była inna, zanim odeszła jej mama. Czy była bardziej otwarta? Jednak z drugiej strony nie potrafię jej sobie takiej wyobrazić.
Ruszam się, gdy Byatt wchodzi do łóżka, ale udaję, że dalej śpię. Po prostu odwracam się do niej plecami. Myślę, że obserwuje mnie przez moment, lecz chwilę później się kładzie. Zasypiam, dopiero kiedy niebo nad horyzontem zaczyna się powoli rozjaśniać.


[1] Mezanino – niska kondygnacja pomiędzy parterem a pierwszym piętrem; półpiętro (przyp. red.).

Rozdział 3  

Świt nadchodzi szybko, przynosząc mróz. Na szybach pojawia się świeża warstwa szronu, a lód zbiera się w snopkach wokół trzcin. Razem z Byatt wstajemy z łóżka, próbując nie obudzić Reese. Następnie wychodzimy na zewnątrz, na spacer.

Początkowo tylko Byatt robiła sobie poranne przechadzki. Sama dookoła obchodziła teren szkoły. Inne dziewczyny często o tym plotkowały. Mówiły, że tęskni za domem i jest samotna. Słyszałam zarówno ich współczucie oraz śmiech. Wiedziałam jednak, iż dodaje jej to blasku, który sprawia, że jest kimś, do kogo chcę się zbliżyć. Jeszcze przed końcem drugiego miesiąca naszego pobytu tutaj zaczęłam błąkać się razem z nią. Miałam nadzieję, że mi się to udzieli.

Dzisiaj główny hol jest pusty, gdy przez niego przechodzimy, nie licząc dziewczyny trzymającej straż przy drzwiach frontowych. Szkołę zbudowano na planie litery „U”. Z każdej strony starego budynku odchodzą nowo dobudowane skrzydła. Na drugim piętrze znajdują się sypialnie oraz kilka gabinetów, a tutaj, na pierwszym, są klasy, hol, z kolei w rogu mieści się gabinet dyrektorki, gdzie prawdopodobnie teraz siedzi, zapisuje dostawy i sprawdza, czy wszystko się zgadza.

Kiedy mijamy tablicę ogłoszeń, wyciągam dłoń i przesuwam palcami po notatce o lekarstwie, celując prosto w nagłówek listu. To miejsce, które przynosi najwięcej szczęścia, i widać to po tym, jak setka dziewczyn dotyka go setki razy, ścierając tusz. Uśmiecham się, wyobrażając sobie siebie i Byatt w jakimś mieście skąpanym w słońcu, wolnym od Toxu.
– Hej. – Byatt zaczepia stojącą przy drzwiach trzynastolatkę. Jedną z najmłodszych uczennic, jakie zostały. – Wszystko w porządku?
– Tak. – Pociąga za klamkę, mimo że Byatt nawet o to nie poprosiła. Ludzie już tacy dla niej są, bez względu na to, jak ona zachowuje się wobec nich.
Wrota drgnęły zaledwie o cal, są zbyt ciężkie, aby sama je przesunęła. Przydzielamy młode dziewczyny do warty przy drzwiach, bo odpowiedzialność za ich pilnowanie odpowiednio je kształtuje. Jeżeli pojawi się jakieś prawdziwe zagrożenie, i tak zajmie się tym Brygada Ogniowa.
Podchodzę bliżej, kładę swoje dłonie na jej, po czym ciągnę, czując nową porcję rdzy, grubszą z każdą porą roku. To będzie nasza druga zima z Toxem. Moja trzecia w Raxter. Ile jeszcze przede mną?
– Dziękuję. – Opieram rękę o jej ramię, by nie zauważyła, że nie pamiętam, jak ma na imię. – Do zobaczenia później.
Stojąc na ganku, czekam, aż Byatt zapnie kurtkę. Trawa od dawna jest martwa i na śniegu widać ślady stóp. Czy część z nich mogła zostawić zeszłej nocy właśnie ona?
– Cóż – mruczę. – Zimno tu.
Byatt milczy, gdy wkraczamy na kamienną ścieżkę prowadzącą do bramy. Jest poirytowana ostatnim guzikiem okrycia, tym schowanym pod podbródkiem.
– Dobrze spałaś? – Próbuję znowu. Liczę na to, że nie będę musiała za bardzo ciągnąć jej za język. Gdyby tylko mi powiedziała, gdzie była zeszłej nocy…
– Pewnie.
– Wierciłam się? – kontynuuję.
– Nie bardziej niż zwykle.
Czekam. Daję jej kolejną szansę, żeby wyznała mi prawdę, ale tego nie robi.
– Pytam, bo obudziłam się w środku nocy i cię nie było.
Byatt schodzi z drogi, skręcając gwałtownie w lewo. Zawsze wybieramy tę ścieżkę.
– Tak?
– Tak.
Z początku myślałam, że woli zachować to w tajemnicy – nie zawsze mi się zwierza, nawet pomimo tego, że ja mówię jej wszystko, lecz nagle zatrzymuje się i spogląda prosto w moje oczy.
– Gadałaś przez sen – oznajmia.
To jest tak dalekie od tego, czego się spodziewałam, że opada mi szczęka.
– Tak?
– Dokładnie. – Na jej twarzy pojawia się delikatny wyraz bólu, jakby nie była pewna, czy chce ciągnąć ten temat. – Nie mam pojęcia, co ci się śniło, ale powiedziałaś… coś.
Wcale nie. Wiem, że to blef, lecz nie rozumiem całej tej sytuacji na tyle, by jej to zarzucić.
– Co powiedziałam?
Krzywi się i kręci głową.
– Coś, czego nie chciałabym znów usłyszeć. – Wzdycha. – Poprzestańmy na tym.
Przez moment czuję się tak, jak tego oczekiwała. Zbyt zaniepokojona, zbyt winna, żeby dalej naciskać. Jednak to nie była prawda. Nie spałam i ją widziałam.
– Ach – stękam. – Jesteś pewna?
Nie mogę jej bardziej przymuszać. Wystarczy zrobić to odrobinę za mocno i się wkurzy. Widziałam to wiele razy: na lekcjach, gdy jedna z nas zapomniała pracy domowej, na wycieczkach, kiedy Welch przyłapała ją na kopiowaniu podpisu mojej mamy. Byatt oszukiwała naprawdę nieźle, lecz zazwyczaj oszukiwała dla mnie.
– Tak – odpowiada, drżąc. – Już w porządku, okej? Po prostu weszłam do łóżka Reese.
Przynajmniej tym razem nie skłamała. Jakie sekrety można mieć tutaj, w Raxter? W każdej z nas siedzi ten koszmar, bliźniaczy ból, chcemy tego samego.
– Przepraszam. – Poddaję się. Nie mam innego wyboru, jak zaprzestać tej gry. – Cokolwiek to było, wiesz, że jesteś moją najlepszą przyjaciółką.
Byatt momentalnie się rozchmurza. Obejmuje mnie ramieniem i przyciąga bliżej siebie. Ruszamy równym krokiem.
– Tak – mówi. – Wiem, że nią jestem.
Nad nami wznosi się budynek, więc przez popękane okna docierają do nas głosy wstających dziewczyn. Kłócą się o ubrania i pościel oraz kilka poważniejszych rzeczy, ale każdego dnia słychać identyczne rozmowy. Te same czasopisma przechodzą z rąk do rąk, zadawane są na okrągło te same pytania, a te same wspomnienia zaczynają należeć do wszystkich, gdy opowiada się je niczym historie. Rodzice czy pierwsze pocałunki są wymieniane jak prezenty.
Ja nigdy nie miałam nic do dodania. Nie potrafiłam na zawołanie przywołać obrazu swojego taty czy znieść myśli, że mama została sama w domu, w bazie. Brakowało mi chłopców oraz dziewcząt, lecz jeszcze ani razu nie tęskniłam za nikim aż tak mocno, aby wyrwać tego kogoś z pokazu slajdów mojego starego życia i przywlec go ze sobą aż tutaj.
Czasami, kiedy zamykam oczy, zapominam, że coś się zmieniło. Raxter nie jest już gorączką głodu i prochu strzelniczego. Jest nudą i głęboko zakorzenioną bezczynnością.
Zatrzymujemy się przy ogrodzeniu. Szkoła stoi za naszymi plecami, natomiast przed nami rozciąga się las o wiecznie zielonych gałęziach. Przecina go droga, coraz bardziej zniszczona i węższa z każdym rokiem. Parę stóp od płotu dostrzegam to, w co musiały trafić wczorajsze strzały – jeleń, martwy od wielu godzin. Jego mięso jest zbyt zanieczyszczone, by je jeść. Robaki pełzają w otwartych ustach, a na futrze widzę zaschniętą krew.
Oprócz jelenia znajduje się tu też coś jeszcze. To coś, o czym wszyscy wiemy, ale nikt o tym nie mówi. Jeżeli wyjdziesz na zewnątrz o odpowiedniej porze, raz na jakiś czas możesz poczuć, jak ziemia drży. W ten sam sposób dygotał mój dom w bazie, gdy odrzutowiec przelatywał zbyt blisko niego. Na początku Toxu często przeglądałyśmy książki przyrodnicze, spis flory i fauny, a potem się zastanawiałyśmy, co tam może tkwić. Później musiałyśmy spalić podręczniki, żeby się ogrzać, i zastanawianie się nad tym przestało być takie fajne.
– Chodźmy – mówi Byatt.
Nie zerkamy w stronę dachu. Dwie dziewczyny mierzą stamtąd bronią ponad naszymi głowami. Zamiast tego muskamy palcami pręty ogrodzenia, podążając za nim aż do basenu pływowego, gdzie leży stos ozdobnych kamieni. Są ustawione jeden na drugim i obmywa je woda, która nie zamarznie, dopóki nie nadejdzie surowa zima. Widzimy fałdy szarości, algi o ostrym odcieniu zieleni, a w oddali marszczący się i falujący czarny ocean.
Wspinam się na głaz w kształcie włóczni i opieram na nim dłonie, by zajrzeć do największego ze zbiorników. Żadnych ryb – rzadko jakaś zbliża się do wyspy, odkąd się tu pozmieniało – ale tym razem coś zauważam. Mały, nie większy od mojej pięści, o jasnym, niepokojącym odcieniu błękitu. Krab.
– Hej! – wołam, wtedy Byatt wdrapuje się za mną. – Spójrz.
Pojawiły się tu kilka lat przed moim przybyciem. Znak naszych czasów, powiedziała nauczycielka biologii, kiedy przyprowadziła nas tutaj, aby je pooglądać. To było zaraz po tym, jak cały nasz drugi rok zawalił test z rozdziału na temat zmian klimatycznych. Wcześniej nie ruszały się na północ od Cape Cod, ale jako że świat się zmienia, to samo dzieje się z wodami. Ze względu na ich unikatowe cechy nazywamy je Błękitniakami z Raxter.
Kiedyś pan Harker pomógł nam złapać parę z nich. Zabrałyśmy je ze sobą do klasy i na zmianę sięgałyśmy po skalpel. W powietrzu czuło się zapach soli, a dwie dziewczyny omal nie zemdlały, gdy rozłupywałyśmy im muszle, podważając je niczym pokrywkę. Widzicie, powiedział nauczyciel. Mają jednocześnie płuca i skrzela, żeby oddychać zarówno w wodzie, jak i na lądzie. Właśnie tak ewoluuje ciało, by dać wam największe szanse na przeżycie.
Przez chwilę obserwujemy przemierzającego dno kraba, a następnie Byatt rusza naprzód i prawie spycha mnie z głazu.
– Uważaj – warczę, lecz nie słucha. Wyciąga rękę, po czym jej palce przełamują powierzchnię oceanu. Coś długiego i patykowatego porusza się nagle pod półką skalną.
– Chcę to znowu zobaczyć – informuje. Wykonuje w wodzie szerokie, okrężne ruchy, tworząc wir, który unosi kraba.
– Nie rób tego – ostrzegam. – To obrzydliwe. Poza tym, jeżeli dalej będziesz trzymać tam dłoń, prędzej czy później dostaniesz odmrożenia.
Nie słucha mnie. Szybko, niczym czaple, które kiedyś tu żyły, ponownie zanurza rękę. Gdy ją wyciąga, fale rozchlapują się o jej łokieć, a ona trzyma kraba za szczypce dwoma placami. Skorupiak próbuje ją uszczypnąć, ale ona przygważdża go do ziemi.
Unieruchamiając stawonoga jedną dłonią, drugą sięga po jeden z luźnych kamieni leżących na brzegu zbiornika. Ustawia się i uderza nim w kraba. Ten się wije, z kolei kończyny drgają mu gorączkowo.
– Jezu, Byatt.
Przyjaciółka obserwuje strzaskanego zwierza. Jego błękitna skorupa zaczyna ciemnieć, począwszy od końcówek szczypiec. Przybiera czarną barwę, jakby ktoś zamoczył go w atramencie. Ten widok sprawił, że na biologii uczennice chwiały się na nogach, sapały i dostawały zawrotów głowy.
– Dlaczego to robisz? – Odwracam wzrok. Gdybyśmy były po śniadaniu, zapewne bym je teraz zwróciła.
– Ponieważ – zaczyna, podnosząc wciąż żyjącego kraba, który z trudem się porusza, i wrzuca go do wody – po tym można rozpoznać, że to prawdziwe Błękitniaki z Raxter.
– Nie możesz po prostu zerwać kwiatka? – marudzę. Irysy też tak reagują, robią się czarne, kiedy usychają. Zaczęło się jeszcze przed epidemią, a później przeszło również na nas. Każdej dziewczynie z Raxter czarnieją palce aż do kostek, gdy zabiera ją Tox.
– To nie to samo – ciągnie Byatt.
Wstaje i mnie zostawia, idąc pewnym krokiem w kierunku ostatniej ze skał. Przy nadejściu fali jej buty się ślizgają. Powiedziała mi kiedyś, że to jej ulubiona rzecz w Raxter – widok tego, jak tutejszy brzeg ulega zmianie. Ziemia się zapada, umykając spod jej stóp, a Byatt kroczy z zamkniętymi oczami i uniesionym czołem.
– Pamiętasz… – odzywam się nagle, zimowa bryza wyrywa mi głos spomiędzy warg – …jak to było przedtem?
Spogląda na mnie znad ramienia. Zastanawiam się, czy myśli o tym samym co ja. O oglądaniu z ganku, jak ubrane w eleganckie białe suknie dziewczyny z najstarszego rocznika gromadzą się na plaży, nasze trzymanie się za palce w trakcie apelu oraz usilne powstrzymywanie śmiechu. O tym, jak stoimy w jadalni, gdy ostatnie promienie słońca przedostają się przez wyłożone boazerią okna, i – fałszując – śpiewamy hymn przed przystąpieniem do kolacji.
– Tak – mówi. – Pewnie.
– Brakuje ci tego?
Przez chwilę odnoszę wrażenie, że nie planuje odpowiedzieć, ale w końcu z uśmiechem otwiera szeroko usta.
– Czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
– Raczej nie. – Nad nami przemieszczają się chmury, przepuszczając trochę ciepła. – Chodźmy do środka.

***

W progu kuchni spotykamy Reese. Czeka, aż dwie dziewczyny umyją włosy przy pomocy wiadra deszczówki. Co kilka dni ja i Byatt robimy to wspólnie, dzieląc kolejkę. Moje są krótkie, więc wystarczy im samo szorowanie przy skórze, ale Reese zawsze ma całą umywalkę dla siebie. Krople wody na jej warkoczu mienią się niczym gwiazdy, co jest piękne, jednak trudno na to patrzeć.
– Zajmuje im to wieczność – rzuca, kiedy do niej podchodzimy. Mocno zaciska srebrną dłoń na warkoczu i dostrzegam zdenerwowanie u dziewczyn, które zerkają w stronę drzwi tak, jak gdyby miały ochotę stąd czmychnąć.
– Przepraszam – odzywa się jedna z nich. – Prawie skończyłyśmy.
– Pospieszcie się.
Patrzą po sobie, po czym wykręcają włosy i mijają nas w pośpiechu. Na skroniach tej drugiej wciąż błyszczą resztki szamponu.
– Dzięki – oznajmia Reese takim tonem, jakby dała im jakiś wybór.
Stoję w drzwiach razem z Byatt, a nasza przyjaciółka rozplątuje warkocz i zanurza kosmyki w wiaderku. Mija parę minut, zanim udaje jej się zmoczyć całość. Kiedy kończy, ma przemoczone rękawy. Wciąż kapie z niej woda, gdy we trójkę usadawiamy się na wolnej sofie w głównym holu. Czekamy. Jeżeli w brygadach nastąpi jakaś zmiana, Welch powie nam o tym rano, jak tylko najmłodsze skończą śniadanie.
Opadam na oparcie, a następnie układam nogi na kolanach Byatt. Po drugiej stronie siedzi pochylona Reese. Zwiesza głowę i rozczesuje włosy.
Nie jest nerwowa. Po prostu drzemie w niej jakieś napięcie. Zawsze się tam znajduje, ale czasem wypływa bliżej powierzchni, tak jak dzisiaj. Nie zwracamy jej uwagi, kiedy srebrną ręką zaczyna strzępić tapicerkę.
W przeciwieństwie do Reese nigdy nie chciałam należeć do Brygady Łodziowej. Przed oczami wciąż mam obraz tego, jak wysunęła dłoń przez pręty w bramie, by dosięgnąć pana Harkera w dniu, w którym nas opuścił. Cały czas słyszę jej krzyki, gdy Taylor wciągała ją z powrotem. Oczywiście, że chciała wyjść za ogrodzenie. Minąć zakręt drogi, aby się przekonać, czy coś z niego zostało.
Nie mogła tego zrobić, przynajmniej nie bez łamania kwarantanny. Poza tym takie samowolne działanie byłoby zbyt niebezpieczne, dlatego ja i Byatt wymyśliłyśmy coś innego. Zabrałyśmy Reese na dach, żeby sprawdziła, czy pomiędzy drzewami można dostrzec zarys jej starego domu. Niestety to jedynie ją zdenerwowało.
– Nie wiem – powiedziała, kiedy wspięłyśmy się na górę. – Po prostu… kurwa.
Później nie odzywała się do nas przez dwa dni.
Drzwi do gabinetu dyrektorki się otwierają, a potem Welch wychodzi na korytarz, trzymając w palcach arkusz papieru. Reese wstaje.
– Dziewczęta – zaczyna kobieta. – Zerknijcie, proszę, na zmieniony harmonogram. Niektóre z was mają nowe obowiązki. – Podchodzi do kominka i przypina kartkę na miejscu starej rozpiski, tuż obok notatki od Marynarki Wojennej. – Dziewczyny z Brygady Łodziowej, odszukajcie mnie, gdy znajdziecie chwilę. Będę w południowym magazynie.
Spodziewałam się, że Reese tam podbiegnie, jak tylko wyjdzie Welch, ale ona tego nie robi. Podchodzi powoli, zatrzymując się co kilka kroków. Jej nogi poruszają się prawie mechanicznie. Rozmowy w holu nadal trwają, lecz nikt nie zmierza w tę stronę, stąd wiem, że nas obserwują.
Reese jest już blisko. Spinam się, czekając na mały uśmiech na jej ustach, oznaczający, że dostała to, czego chciała. Chyba że się nie pojawi…
Naraz się odwraca i w paru susach doskakuje do kanapy, po czym jej srebrna ręka zaciska się wokół mojej kostki. Jezu, jest zimna. Nagłym, mocnym pociągnięciem zwala mnie na podłogę.
– Reese – wyduszam z siebie. Doznaję szoku i zamierzam wstać, ale ona jest szybsza. Siada na mnie okrakiem, ściska mi ramiona kolanami, następnie dolną częścią dłoni chwyta moją szczękę, odsłaniając szyję.
Staram się coś powiedzieć, młócę stopami i usiłuję przekręcić biodra. Może to pomoże, muszę tylko wziąć oddech, chociaż jeden, niestety ona przyciska mnie coraz bardziej i wymierza srebrną pięść w moją klatkę piersiową.
– Co się stało?! – słyszę, jak Byatt krzyczy głośniej i głośniej. – Reese, przestań! Co się stało?! Co jest?!
Reese odrobinę odwraca głowę, wówczas udaje mi się wyswobodzić rękę. Łapię za warkocz i szarpię. Wrzeszczy, a ja czuję cięcie przechodzące przez ślepą część twarzy. Kładzie przedramię na mojej tchawicy. Naciska.
Próbuję ją odepchnąć, ale jest tak silna, jakby kierowało nią coś więcej niż ona sama. Za nią stoi Byatt, wciąż się wydzierając. Wymawiam jej imię, biorąc ostatni nierówny wdech, zanim świat spowija ciemność.
Reese odskakuje, chwiejąc się na nogach.
– O mój Boże! – jęczy pobladła Byatt. Cały kolor odpłynął z jej policzków.
Nie mogę drgnąć, bo ból rozchodzi się z moich piersi. Już wcześniej ze sobą walczyłyśmy, ale wyłącznie o jedzenie. Jedynie wtedy. Taką postawiłyśmy sobie granicę.
Reese mruga i oczyszcza gardło.
– Wszystko z nią w porządku – mówi szorstko. – Będzie dobrze.
Prawdopodobnie wyszła, ponieważ Byatt kuca przy mnie i pomaga mi wstać.
Prawie zapomniałam sprawdzić harmonogram. Niemal uciekłam po prostu na górę, żeby odpocząć. Przechodzimy jednak obok tablicy ogłoszeń, dlatego rzucam okiem. Przeglądam aktualne zestawienie par Brygady Ogniowej oraz zmiany warty i nagle odnajduję swoje imię. No i mam. Oto powód. Jestem nowym członkiem Brygady Łodziowej.

***

Uśmiecham się. Nie chcę tego, aczkolwiek to robię. Zza moich pleców dochodzą szepty, więc muszę przestać. Teraz. Inaczej Reese o tym usłyszy i znienawidzi mnie jeszcze mocniej.
Byatt kładzie rękę na moim ramieniu.
– Powinnaś ją znaleźć – sugeruje. – Porozmawiać z nią.
– To chyba nie najlepszy pomysł.
– Wiem, że to, co zrobiła, nie było w porządku – nadmienia Byatt, odgarniając moje włosy, aby odsłonić mi twarz. – Ale jest…
– Muszę się zameldować – przerywam jej. – U Welch. – Nic nie mogę poradzić na to, że mój głos zabrzmiał na taki ożywiony. Nie chciałam tego. Zdaję sobie sprawę, iż to miejsce mi się nie należało, natomiast teraz, kiedy je dostałam, rozpiera mnie duma. Jestem dobrym strzelcem. Podołam temu zadaniu. Wiem, dlaczego moje imię trafiło na tę listę.
– Dobrze – mówi Byatt. Odsuwa się i krzyżuje ramiona na piersiach. Widzę, że chciałaby powiedzieć coś jeszcze, lecz zamiast tego rzuca mi ostatnie spojrzenie, po czym rusza w stronę schodów.
Reszta dziewczyn staje wokół mnie. Jako że trafiłam do Brygady Łodziowej, przyglądają mi się z większą uwagą. Czekają, aż im powiem i pokażę, co robić. Odczuwam potężniejszy ciężar, niż przypuszczałam. Należy pamiętać, że gdy stare reguły odeszły w zapomnienie, pojawiły się nowe, surowsze i sztywniejsze od poprzednich. Nikt nie wychodzi poza ogrodzenie – to pierwsza zasada, najważniejsza. Tymczasem od dziś jestem jedną z osób upoważnionych do jej łamania.
Kieruję uśmiech do najbliższej z uczennic, a potem, mając nadzieję, że wyglądam dojrzale i odpowiedzialnie, w pośpiechu opuszczam pomieszczenie, wciąż czując na sobie ich spojrzenia. Welch prosiła, żeby się z nią spotkać, więc idę wzdłuż południowego korytarza do magazynu, gdzie znajduję ją zajętą inwentaryzacją.
– Hetty, wspaniale – oznajmia na mój widok. Wygląda na naprawdę zmęczoną i błyskawicznie czuję wdzięczność. Tox nie uszkodził jej tak bardzo jak nas. Przynajmniej między paroksyzmami możemy się nastawiać na moment czy dwa spokoju. – Chodź, pomóż mi trochę.
Wrzuca mi na ręce stos koców i słyszę, jak liczy je po cichu. Opieram o nie czoło i sprawdzam, czy oddycham powoli. Myślę, że szwy na moim oku się otworzyły.
– Prawdopodobnie jutro albo pojutrze znów wychodzimy – dodaje po chwili i zabiera ode mnie pledy. – Wczorajsza dostawa była niewielka, więc przy odrobinie szczęścia ją uzupełnią.
Najlepsze, czego możemy się spodziewać, to dodatkowe jedzenie i może koc lub dwa. Początkowo było tego więcej. Przysyłali soczewki kontaktowe, żeby Kara nie musiała nosić okularów. Insulinę dla Olivii oraz tabletki antykoncepcyjne dla Welch, by wyregulować jej poziom hormonów. Jakoś po miesiącu przestały jednak przychodzić i nawet dyrektorka nie mogła nic na to poradzić. Zostawili Karę bez soczewek, Welch bez tabletek, a Olivię skazali na śmierć.
– Zatem gdzie się spotkamy? – pytam. – I co mam ze sobą zabrać? Czy to…
– Przyjdę po ciebie. – Spogląda na mnie przelotnie. – Upewnij się, że odpowiednio wypoczniesz. Spróbuj też unikać takich pokazów, jaki zaprezentowałaś w głównym holu, jeśli możesz.
– Powiedz to Reese – mamroczę pod nosem.
– Ach, przepraszam – słyszę zza pleców. Odwracam się i dostrzegam Taylor. Stoi w drzwiach, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę. Z początku mam przeczucie, że przyszła tu, aby dać mi popalić za to, że zajęłam jej miejsce w Brygadzie Łodziowej, mimo że sama z niego zrezygnowała, ale ona skupia się na Welch.
– Nie chciałam wam przerywać – kontynuuje. – Welch, mogę wpaść do ciebie później?
Wymieniają między sobą szybkie, niemal niezauważalne spojrzenie, które znika, zanim jestem w stanie je rozszyfrować.
– Pewnie – rzuca spokojnie Welch.
Taylor odchodzi w dół korytarza. Podążam za nią wzrokiem, próbując przyuważyć, co zmienił w niej Tox. Żadna z nas nie jest pewna, z czym zostawiły ją paroksyzmy, nawet reszta dziewczyn z jej roku. Jakiekolwiek są to zmiany, muszą być ukryte pod ubraniami.
– Pamiętaj, Hetty – przemawia ponownie Welch, kiedy kończy zliczać koce. Odwracam się do niej. – Odpoczynek i odpowiednie nawodnienie. I bez awantur. A teraz leć.
Opuszczam pokój akurat wtedy, gdy Taylor znika w kuchni. Welch mi nie powiedziała, czego powinnam się spodziewać za ogrodzeniem, ale ona może. Wślizguję się za nią do pomieszczenia i widzę, jak klęczy, wsuwając jedną rękę za starą lodówkę.
– Em – chrząkam. Taylor podskakuje, zaś jej wolna dłoń automatycznie wędruje do paska, gdzie zwykle trzyma nóż podczas wypraw Brygady Łodziowej.
– Boże, Hetty – syczy. – Mogłabyś przynajmniej dać znać, że tu jesteś, prawda?
– Przepraszam. – Przysuwam się kawałek. – Co robisz?
Taylor zerka mi przez ramię, wciąż skulona i podenerwowana, po czym lekko się uśmiecha. Dostrzegam, jak schodzi z niej całe napięcie. Siada na piętach, a następnie wyciąga zza lodówki plastikowe opakowanie krakersów.
– Coś na ząb?
Chowanie jedzenia jest ściśle zakazane. Na początku kilka uczennic tego próbowało i to nie nauczycielki dały im nauczkę, a reszta z nas. Dziewczyny z Brygady Łodziowej wyprowadziły je na zewnątrz, żeby porozmawiać, i zostawiły je zakrwawione na dziedzińcu. Tymczasem Taylor zyskała trochę swobody, stąd nie mogę sobie wyobrazić, aby ktoś ją ukarał.
– Pewnie. – Siadam obok niej na kafelkach ułożonych w szachownicę. Podaje mi krakersa. Czuję na sobie jej spojrzenie, gdy biorę kęs. – Dzięki.
– Schowałam je tutaj zeszłego lata – wyjaśnia. – Myślałam, że któraś z was już je znalazła.
– Nikt by tam nie szukał – odzywam się. – Zbyt dużo obrzydliwych pajęczyn, myszy i tym podobnych.
– Kiedy ostatnio widziałaś w okolicy jakąś mysz? – kpi Taylor, pochłaniając kolejnego krakersa w dwóch gryzach. Ściera okruszki z warg. – Więc? Pytaj, o co chcesz.
– Co?
– Twoje imię pojawiło się na liście Brygady Łodziowej i rozmawiasz tu ze mną przez przypadek? – ironizuje. – Dalej, Hetty.
– Zastanawiam się, na co powinnam się przygotować. – Biorę następnego krakersa, lecz czuję suchość w gardle, zatem trzymam go tylko w lepkiej dłoni. – To znaczy, po prostu idziemy po rzeczy i je tutaj przynosimy? To nie może być aż takie proste.
Taylor się śmieje. Robi to w taki sposób, iż człowiek od razu ma ochotę śmiać się razem z nią. Istnieje ryzyko, że jeśli się tego nie zrobi, to ona zacznie płakać.
– Camp Nash używa latarni morskiej, żeby nas poinformować o dostawie. Kod Morse’a czy inne gówno. Nie wiem. Ale Welch przyjdzie i cię obudzi, jeżeli dadzą sygnał. Lubi wychodzić wcześnie, aby móc wrócić przed zmierzchem. Byłoby super, gdyby zostawiali rzeczy tutaj. Oszczędziliby nam wycieczki.
Nigdy bym nie pomyślała, że jest taka możliwość.
– Dlaczego tego nie robią?
Taylor znów nadgryza kruszącego się krakersa.
– Mówią, że groziłoby to skażeniem – odpowiada z pełnymi ustami. – Prawdę mówiąc, sądzę, że po prostu nie potrafią ominąć skał przy cyplu – stwierdza. – Nie żeby byli Marynarką Wojenną czy coś… Bo przecież Marynarka Wojenna wcale nie musi być dobra w tym całym żeglowaniu.
Jestem zaskoczona, słysząc, jak ktoś wyraża się o tym uświęconym procesie w tak gorzkich słowach. Ona jednak zdążyła napatrzeć się na to z bliska, więc z pewnością wie więcej niż ja.
– Czy to jest… – Urywam. Muszę się zastanowić nad odpowiednim wyrażeniem. – Czy to jest takie duże, jakie się stąd wydaje?
– Duże?
Mam na myśli tamte tereny. Z jakiegoś powodu sosny rosną tam wyższe i w ogóle nie przypominają tych, które oglądałam z dachu. W lesie Tox wciąż jest dziki. Nie ma do dyspozycji dziewczyn, dlatego zabiera się za wszystko inne. Tam rozkwita, rozprzestrzeniając się z radością. Nieokiełznany, okrutny i wolny.
– Tak – przytakuję. – Tak mi się wydaje.
Taylor pochyliła się do przodu.
– Pamiętasz, jak to było? Pierwszego dnia?
Miało to miejsce półtora roku temu w porannym wiosennym słońcu. Przebywałam wówczas w gaju sosnowym w plątaninie pni i konarów. Reese i Byatt obserwowały, jak balansuję na najniższej gałęzi, przechodząc coraz bliżej jej końca. Spadłam, co wcale mnie nie zdziwiło. Wszystkie byłyśmy pozacinane oraz pokryte strupami od stóp do głów. Niektóre z nas za szybko wchodziły w zakręt na korytarzu, inne za bardzo skracały swoje spódniczki, a jeszcze inne wbijały sobie ostre przedmioty, aby sprawdzić, jakie to uczucie. Zaczęło się to po Toxie.
Wstałam roześmiana, ale po chwili z mojego oka zaczęła płynąć krew. Z początku powoli, potem coraz szybciej i szybciej ściekała wzdłuż policzków, zbierając się w ustach. Gorąca, jakby miała się zaraz zagotować. Zaczęłam płakać, ponieważ nic nie widziałam.
Byatt zaklęła i złapała mnie pod ramię. Reese chwyciła za drugie, po czym pobiegły ze mną do budynku. Nie otwierałam oczu. Słyszałam, jak inne dziewczyny rozmawiają, chichoczą i nagle milkną, gdy przemykałyśmy obok nich. Byatt szła blisko mnie. Tylko dzięki niej utrzymywałam się na nogach.
W głównym holu Byatt siedziała ze mną na schodach, kiedy Reese pobiegła po pielęgniarkę. Spędziłyśmy tam jakiś czas, nie wiem jak długi. Byatt ściskała mnie za dłoń obiema rękami, gdy leżałam na jej ramieniu i zakrwawiałam koszulę. Reese wróciła z Welch. Przyciskały mi gazę do prawego oka, aż krew przestała kapać. Wtedy zobaczyły, że skóra moich powiek łączy się ze sobą.
Pielęgniarka zniknęła. Trzy inne dziewczyny były chore. Wszystko się zaczynało.
Następnego ranka poddali wyspę kwarantannie. Helikoptery przelatywały nad naszymi głowami, sprawę przejęło wojsko. Przez kolejne dni w budynku roiło się od lekarzy w kombinezonach ochronnych. Ciągłe testy i testy, lecz brak odpowiedzi. Jedynie choroba roznosząca się na każdą z nas.
– Tak. – Muszę odkaszlnąć. – Pamiętam.
– Właśnie to zastaniesz na zewnątrz – mówi Taylor. – Tutaj, w domu, wszystko wydaje się proste, ale tam jest tak, jak w trakcie pierwszych dni. Nikt nie wie, czego się spodziewać.
– To dlatego zrezygnowałaś? – pytam. Może powie mi prawdę. Może teraz, skoro należę do Brygady Łodziowej, uda mi się to z niej wyciągnąć.
Zadałam złe pytanie. Twarz Taylor zmienia się w chwili, gdy je wypowiadam. Spojrzenie staje się lodowate, usta zaciskają się w płaską linię. Wstaje.
– Nie musisz dziękować za krakersy. Odłóż je na miejsce, jak już skończysz.

***

Reese nie towarzyszy nam podczas kolacji. Naruszyła godzinę policyjną, to wszystko, czego się dowiadujemy od Welch. Jednak nie spotykamy jej, kiedy odbieramy nasze racje z kuchni, ani gdy Lauren z Ali przychodzą kłócić się o świeże opakowanie gumek do włosów i Julia musi rozdać je pojedynczo. Teraz to także moja praca, przypominam sobie. Należę do Brygady Łodziowej, jestem jedną z tych dziewczyn.
Kiedy wracamy do pokoju, łóżko Reese jest puste i wydaje mi się, że przelotnie zauważam błysk jej srebrnej ręki znikający w głębi korytarza. Zmuszam się, by spojrzeć w przeciwnym kierunku.
– To ja powinnam być wkurzona – narzekam, gdy razem z Byatt kładziemy się na materacu. – To ona mnie dusiła, nie odwrotnie.
– Coś jej zabrałaś – informuje Byatt. – Przynajmniej ona tak to widzi.
Wstrzymuję oddech i unoszę podbródek, aby powstrzymać łzawienie oka od kłującego bólu. Przecież nie może na poważnie myśleć o tym, że zrobiłam to specjalnie, żeby ją zranić. Mimo wszystko to Reese – zawsze broni się przed jakimś zagrożeniem, którego nie potrafię dostrzec.
– Nie prosiłam o to.
– Myślę, że jej to nie obchodzi.
Nastaje ten moment, kiedy układamy się do snu. Ja przywieram do ściany, a Byatt kładzie się płasko na plecach, tym samym zajmując większość miejsca. Śpimy w taki sposób, odkąd zaczął się Tox. Najpierw po to, aby się rozgrzać, a potem tylko dlatego, że się przyzwyczaiłyśmy.
– Mogłaś po prostu odmówić – ciągnie dalej, gdy już zajmujemy wygodne pozycje.
– Mogłabym – odpowiadam szorstko. – Gdyby poprosiła. – Gniew jednak mija. Wzdycham, przymykając powiekę. – Normalnie nie wiem, co się z nią dzieje.
Byatt wydaje cichy dźwięk.
– Całe szczęście, że ja tu jestem, co?
– Nawet nie masz pojęcia. – Niektóre dni są fajne. Inne prawie mnie załamują. Pustka na horyzoncie i głód w ciele. Jak mamy to wytrzymać, skoro nie potrafimy znieść samych siebie? – Poradzimy sobie. Powiedz, że sobie poradzimy.
– Lekarstwo jest w drodze – przypomina Byatt. – Poradzimy sobie. Obiecuję.

Rozdział 4 


Taylor miała rację. Następnego ranka Welch budzi mnie przed wschodem słońca. Oczy kleją mi się od snu, sprawiając, że nic nie widzę. Mija trochę czasu, zanim dostrzegam całą sylwetkę kobiety.
– Co się dzieje? – mamroczę.
Znów mną potrząsa.
– Na dół, tak szybko, jak potrafisz – nakazuje. – Wyruszamy.
Drzwi zamykają się za nią z piskiem. Reese wciąż śpi na górnym łóżku, ale Byatt się odwraca i opiera na łokciach.
– Wychodzisz? – pyta ciężkim, ochrypłym głosem.
– Tak.
– Dobrze – szepcze. – Bądź ostrożna.
To rozkaz, na którego dźwięk lekko się uśmiecham na wypadek, gdyby mogła to zobaczyć w ciemnościach.
– Spróbuję.
Gdy podchodzę do magazynu przy kuchni, Welch czeka już z Carson i Julią. Carson straciła trzy paznokcie w trakcie swojego paroksyzmu, natomiast ciemnobrązową skórę Julii pokrywają blizny, które powiększają się z każdym dniem. Nikt nie wie, skąd się wzięły, wiadomo jedynie, że ich barwa nigdy się nie zmienia.
Julia i Carson nie są pierwszymi członkiniami Brygady Łodziowej. Taylor, której miejsce zajęłam, była ostatnia z pierwotnie utworzonej grupy. Została wybrana razem z Emily oraz Christine – bliźniaczkami z jakiejś szkoły w okolicy Waszyngtonu. Dziewczyny przyjechały tu na wymianę i miały zostać tylko na jeden semestr. Źle wybrały. Pewnego razu, po trzech miesiącach epidemii, wróciły z lasu, nie pamiętając swoich imion. Tox odebrał im osobowość. Zabrał wszystko, oprócz umiejętności trzymania noża. Zademonstrowały ją w głównym holu podczas kolacji, kiedy coś je zmusiło, by wzajemnie się zadźgały i patrzyły na siebie, jak się wykrwawiają.
Carson posyła mi uśmiech, gdy do niej podchodzę. Ma na sobie drugą kurtkę, tę grubszą, podszytą flanelą, za to włosy związała z tyłu, ukrywając je pod kapturem. Stojąca obok nas Julia pochyla się przed magazynem. Wyciąga z niego rzeczy dla siebie i chyba też dla mnie.
– Proszę. – Wsuwa mi w ręce paczkę ubrań, po czym siada i zrzuca buty, aby wciągnąć dodatkową parę skarpet. – Załóż to.
Zarzucam na siebie płaszcz w kolorze czegoś pomiędzy czernią a granatem. Okrycie posiada również duże, mosiężne zapięcia, przypominające te montowane w kufrach. Pasuje całkiem nieźle, dodatkowo podniesiony kołnierz ochroni moją szyję przed wiatrem. Do kompletu dostaję również czerwoną czapkę, taką z klapkami na uszy. Nie jestem pewna, czy będzie pasować, więc patrzę na Welch, wówczas zauważam, że ma na sobie czerwony szalik. Carson zresztą też. Tymczasem marszcząca brwi ze zniecierpliwienia Julia założyła na kurtkę bufiastą, czerwoną kamizelkę.
– Barwy łatwe do wypatrzenia  wyjaśnia Welch. Bawi się zaczepioną o pasek krótkofalówką, przez którą zapewne utrzymuje kontakt z dyrektorką. – W razie kłopotów jedna z łatwością znajdzie drugą.
Julia prycha.
– Nie tylko my, wszystko inne także. Dalej Hetty, ubieraj się. Musimy iść.
Zaskakuje mnie, choć nie powinno, że Welch wręcza mi nóż myśliwski, a następnie pokazuje, w jaki sposób wsunąć go przez szlufki dżinsów tak, jak robią to Julia z Carson. Nóż to jedyne, co na razie dostaję, zaś Julia i Welch mają broń. Nie są to strzelby, jakich używałam na dachu w trakcie warty, lecz małe, wygodne pistolety, z którymi obie wydają się dość obeznane.
– Gotowa? – Welch kiwa na mnie głową. – Za Julią. Trzymaj się blisko.
Wychodzimy przez frontowe drzwi i kierujemy się na ścieżkę. Zerkam za siebie, by zobaczyć budynek szkoły. Chcę go zapamiętać. Niespodziewanie czuję się tak samo jak wtedy, gdy miałam trzynaście lat, wysiadłam z vana, po czym ruszyłam drogą razem z idącą pół kroku za mną Byatt.
Wielkie drzwi, ganek oraz wszystko inne robi wrażenie, jakby było czymś niesamowitym. Zatrzymujemy się i czekamy, aż Welch otworzy bramę. Wykonano ją z kutego żelaza, z prętami ułożonymi na tyle ciasno, że nie da się prześlizgnąć pomiędzy nimi, nawet jeżeli użyje się do tego całej siły. Kiedy jakieś sto lat temu wybudowano szkołę, umieszczono ją tu po to, żeby oddzielić wygospodarowany teren od dzikiej puszczy i trzymać zwierzęta z dala od ludzi. Sądzę jednak, że to nie jedyny powód. Wydaje mi się, iż istnieje tutaj także dlatego, aby dziewczyny nie mogły opuszczać tych rejonów. Zupełnie, jak gdyby na tej wyspie było jakieś inne miejsce, do którego mogłybyśmy pójść…
Od czasu, gdy pojawił się Tox, drzewa podpełzły bliżej, rosną nowe sadzonki i wyciągają się przez płot, jakby chciały nas dosięgnąć. Sosny, a przynajmniej niektóre z nich, zasypały zamarzniętą ziemię martwymi igłami, z kolei inne złuszczyły się i zdeformowały, niepodobne do czegokolwiek. Rosną tuż przy płocie, natomiast ich gałęzie sięgają ponad nim, a potem opadają, przygniecione ciężarem owoców w kolorze krwi. Niestety są niejadalne. Ich wnętrze jest czarne i po rozkrojeniu coś zaczyna się z nich sączyć.
Drzewa trzymają się z daleka od ogrodzenia tylko w jednym miejscu. Po północnej stronie wyspy, gdzie brzeg opada klifem wysokości dwudziestu stóp. Wszędzie indziej porąbałyśmy, ile byłyśmy w stanie, i obwarowałyśmy siatkę, używając wszystkiego, co wpadło nam w ręce. Wszystkiego, co mogło się nadać.
Lasy są wystarczająco nieprzyjemne – przysięgłabym, że chcą nas dla siebie – ale zwierzęta przychodzą niespodziewanie. Kojoty rosną większe od wilków. Lisy polują w niebezpiecznych watahach. Czasami były za szybkie dla dziewczyn z Brygady Ogniowej, więc nabiłyśmy płot szklanymi odłamkami i wieczkami zużytych puszek po zupie. Luki zabezpieczyłyśmy tablicami zerwanymi ze ścian w klasach.
Nie umieszczamy patroli przy ogrodzeniu. Będąc zbyt blisko lasu, stanowimy za dużą pokusę dla zwierząt, a i tak nikogo tam nie potrzebujemy. Jeśli któraś z nas opuści teren szkoły, żelazny klucz, wiszący u paska Welch, jest jedyną drogą powrotu.
Furtka się otwiera i przechodzimy przez wąską szczelinę. Kiedy Welch ponownie ją zamyka, słychać, jak zamek wraca na swoje miejsce. Brzmi naprawdę krucho, aż odnoszę wrażenie, że mogłabym zniszczyć go samą myślą. Czy faktycznie tylko to zapewnia nam bezpieczeństwo?
– Gotowe? – pyta Welch. Nie czeka na moją odpowiedź. Ruszamy.
Droga jest błotnista. Po bokach wdzierają się korzenie i trawa, a dziury zostały wypełnione kamieniami przez tatę Reese, pana Harkera. Spędziłam pół roku, wpatrując się w nią z dachu, ale zapominałam, jak to jest mieć ją pod stopami. Zamrożona ziemia trzeszczy niczym nitki karmelu. Mój oddech zamienia się w wiszącą w powietrzu chmurę. Jeszcze tydzień temu była jesień, dziś już niezaprzeczalnie nadeszła zima.
Sosny nad nami pną się w górę. Wysokie, z potężnymi pniami z tysiącem rozgałęzień. Ich korony filtrują słońce, mącąc światło. Całość wydaje się zapomniana, jakbyśmy były tu pierwszymi ludźmi od stu lat. Na drodze nie ma śladów opon ani żadnego znaku, że kiedyś wszystko wyglądało inaczej.
Nie powinnyśmy tutaj przychodzić. To miejsce już nie należy do nas. Zresztą nie wiem, czy kiedykolwiek należało. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak dużo hałasu robimy w domu, lecz uświadomiłam to sobie po paru minutach drogi. Jest tu tak cicho, że można usłyszeć drzewa. Wychwycić, jak rosną i się poruszają oraz jak hałasują organizmy znajdujące się w nich. Zwierzyna płowa, nieliczna przed początkiem epidemii, rozmnożyła się do tego stopnia, że mogłaby nas wyżywić na wiele tygodni, gdyby nie to, że ich mięso gnije i obumiera. Są kojoty oraz wilki, których nigdy nie widziałam, ale sporo o nich słyszałam, a także inne istoty, które dotąd się nie pokazały. Tox nie przydarzył się wyłącznie nam. Przydarzył się wszystkiemu.
Mech pokrywa ziemię grubym dywanem, a winorośl pnie się wysoko. Tu i tam rosną połacie kwiatów, nawet zimą. Irysy w żywym kolorze indygo oblepia szron. Ciasno utkana pośrodku kępa otoczona jest wianuszkiem z opadłych płatków. Kwitną na całej wyspie przez okrągły rok. Przyzwyczaiłyśmy się do rozstawiania ich w wazonach praktycznie w każdym pokoju w domu. Irysy z Raxter są wyjątkowe z tego powodu, że ich płatki ciemnieją po zerwaniu. Tak jak Błękitniaki z Raxter po śmierci. A teraz także my.
Przed kwarantanną było inaczej. Zwierzęta wydawały się oswojone, chociaż otrzymywałyśmy pouczenia, aby trzymać jedzenie z daleka od nich. Las też wyglądał inaczej, zdawał się przynależeć do nas. Sosny rosły w szeregach, a przez nieurodzajną glebę ich pnie były niczym igły. Jeśli stanęło się w odpowiednim miejscu, można było zobaczyć spory kawałek drugiego brzegu wyspy. Nie dało się również zapomnieć o oceanie, ponieważ powietrze zawsze przyprawione było solą. Teraz w gęstwinie została zaledwie namiastka tego, co kiedyś miałyśmy.
Pierwszy zachorował las. Tak mi się przynajmniej wydaje. Zanim dzikość dotarła do nas, najpierw wsączyła się w ziemię. Drzewa stawały się wyższe, z kolei nowe sadzonki wyrastały szybciej niż miały prawo. Nie zwracałam na to uwagi do czasu, aż pewnego dnia wyjrzałam przez okno i nie zobaczyłam już Raxter, jakie znałam. Tego samego ranka na śniadaniu dwie dziewczyny zaczęły ze zwierzęcą zaciekłością wyrywać sobie nawzajem włosy, a wieczorem uderzył w nas Tox.
W tej części gąszczu droga biegnie prosto. Przez półtora roku wędrówek dziewczyny z Brygady Łodziowej zostawiły wzdłuż niej odciski stóp. Po obu jej stronach niczego nie ma. Nic nie zostało po małych ścieżkach, które uciekały pomiędzy drzewa. Żadnych śladów kogokolwiek innego. Widzę jedynie długie pasy kory zwisające z porozrywanych pni drzew. Pazury, może zęby.
Spodziewałam się, że będzie tu inaczej. Obserwuję atakujące ogrodzenie drzewa, wyciągający się ku nam mrok panujący w gęstwinie pomiędzy nimi. Wiem, co robi Tox. Myślałam jednak, że przetrwało tu coś z mojego dawnego życia.
– Chodź – oznajmia Welch i zdaję sobie sprawę, że zwolniłam. Reszta jest kilka kroków przede mną. – Nie możemy się zatrzymywać.
Zastanawiam się, co zostało z domu Reese. Powinien stać tu gdzieś na prawo, schowany pośród trzcin. Nigdy nie pamiętałam do niego drogi, dlatego zawsze pozwalałam Reese prowadzić. Sporo czasu minęło, zanim nas zaprosiła, a gdy już to zrobiła, czułam, że to nie miejsce dla mnie. Reese oraz jej tata śmiali się i rozmawiali, Byatt była zajęta jedzeniem, natomiast ja, nie wiedząc, co mam robić, na okrągło tylko się uśmiechałam.
Gdzieś za nami słychać trzask, a następnie coś na podobieństwo beczenia, wysokie i szybkie. Nie mogę powstrzymać wymykającego się z moich ust przekleństwa. Welch rzuca się za najbliższe drzewo, ciągnąc mnie za sobą. Kładziemy się płasko pomiędzy korzeniami. Po przeciwnej stronie drogi Carson i Julia wciskają się w gąszcz, kucają nisko i pochylają głowy.
– Co…
– Ciii – szepcze Welch. – Nie ruszaj się.
Na dachu było inaczej. Wyłącznie gałęzie i celownik mojej strzelby. Tutaj czuję, jak ziemia drży. Ciężkie, dudniące kroki. Zasycha mi w ustach, strach przechodzi dreszczem przez ciało, więc przygryzam wargę, by siedzieć cicho.
Obserwuję las, leżąc przyciśnięta do ziemi tuż obok Welch. Wokół nas wiją się korzenie sosny. Wpierw widzę potężny, masywny cień, na którego miejsce wchodzi to. Falujące niczym wysoka trawa futro. Za duży na kojota, za ciemny na rysia amerykańskiego. Czarny niedźwiedź.
Wiem, co powinnam zrobić, jeżeli nas zobaczy. Z grizzly jest inaczej, ale w przypadku czarnego niedźwiedzia trzeba hałasować i na niego patrzeć. Nie wolno uciekać. Trzeba walczyć. Powiedział nam to pan Harker po tym, jak zobaczył jednego grzebiącego w jego śmieciach. Są szybsze, niż wyglądają, powiedział, i potrafią dostrzec przebłysk koloru w krzakach.
Ściągam czerwoną czapkę, po czym chowam ją pod płaszczem. Pot zamarza mi na skórze głowy. Liczę uderzenia rozszalałego serca, starając się nie oddychać zbyt głośno. Stoimy tak przez pewien czas.
Welch się uśmiecha, delikatnie, jak gdyby nie mogła się powstrzymać. Wstaje, ciągnąc mnie ze sobą, dopiero gdy mamy pewność, że kroki ucichły, drzewa zamarły, a hałas się oddalił.
– Odszedł. Możesz nałożyć czapkę z powrotem – informuje, przywołując dziewczyny.
Carson i Julia podbiegają do nas, przedzierając się przez gałęzie. Nie wyglądają, jakby przed chwilą były śmiertelnie przerażone. Raczej jakby często widywały takie rzeczy.
– Dobrze się bawisz? – trajkocze Julia. Obawiam się, że może mówić poważnie.

***

Wyspa Raxter ma długość jedynie około pięciu mil i kształt łuski naboju skierowanego ostrym końcem na zachód. Idziemy powoli, więc dotarcie na drugi brzeg zajmuje nam trochę czasu. Kiedy jesteśmy już blisko, łatwo to rozpoznać, bo wszystkie drzewa odsuwają się od wybrzeża, jak gdyby się go bały. Gdzieś przed nami, ukryte za ostatnimi drzewami, wznosi się centrum turystyczne. Zbudowano je jeszcze przed szkołą. Zanim zniknęły homary, było używane przez lokalną firmę rybacką. Później zostało zaadaptowane. Przed Toxem zazwyczaj stało puste i zamknięte, nie licząc lata, chociaż nawet wtedy przebywał tam tylko pan Harker. Siedział za kontuarem i słuchał transmisji radiowej z gry Soxów, podczas gdy na promach przepływali turyści, kierując się do innych miast, na innych wyspach.
Drzewa w końcu zaczynają być coraz cieńsze, a przed sobą widzę otwartą przestrzeń, gdzie rozciągają się słone bagna. Daleko, może z pół mili stąd, rozpościera się surowy, szary ocean. Horyzont jest pusty jak zawsze.
– Ach – wymyka mi się, zanim zdążę się powstrzymać.
– Co? – Welch marszczy brwi.
– Po prostu myślałam, że będą na nas czekać.
Nikt mi nie odpowiada, więc przełykam rozczarowanie i dołączam do dziewczyn, ustawiając się pomiędzy Carson a Julią. Welch wyprowadza nas spod osłony drzew. Momentalnie wiatr uderza z taką siłą, że niemal zwala mnie z nóg. Wkładam czapkę do kieszeni płaszcza i przysuwam się do Julii w nadziei, że osłoni mnie przed podmuchami.
Droga jest tu równo wydeptana. Opada po obydwu stronach, gubiąc się w trzcinach i błotnistych kałużach. Po prawej widzę pozostałości promenady, która biegła od pomostu do centrum turystycznego, wijąc się przez bagno i las usiany tablicami informacyjnymi. Chyba już ich tu nie ma. Chcę spytać, co się z nimi stało, ale odpowiedź będzie oczywista: Tox.
Idziemy powoli, trzymając się ścieżki, aż natrafiamy na początek przystani promowej, gdzie, zawieszona na wejściu, trzepocze stara, czerwona taśma. Na początku wszyscy mówili, że są plany, by postawić tam ściankę – taką porządną z metalu i plastiku, aby można było przez nią patrzeć. Jak dotąd mamy wyłącznie trochę taśmy oraz znak głoszący: „Proszę czekać, aż teren zostanie oczyszczony”.
Przystajemy. Welch zrzuca swoją torbę na ziemię i wyciąga z niej lornetkę, po czym zaczyna się przez nią rozglądać.
– Co teraz mamy robić? – podpytuję, uderzając jedną stopą o drugą, żeby przegonić zimno.
– Zazwyczaj – zaczyna Carson – musimy trochę poczekać. Jednak…
Nagle słychać ćwierkanie ptaka. Odwracam się szybko i sprawdzam drzewa. Kiedy moje oko próbuje się dostosować, pogarsza mi się percepcja.
– Co to, do cholery, było?
Gdy nadeszła choroba, ptaki przestały śpiewać. Ucichły, jakby nigdy tu nie przebywały. Dni mijały, a my obserwowałyśmy, jak czaple, mewy i szpaki na zawsze odlatują na południe. Tak długo ich nie słyszałam, że zapomniałam, jaki to dźwięk.
– Ach, dobrze – oznajmia Welch. – Są niedaleko.
Wciąż się zastanawiam, dlaczego ptak nikomu innemu nie wydał się dziwny, kiedy po chwili od strony wody rozlega się syrena mgłowa. Podskakuję, moje serca przyspiesza, a oddech kłuje mnie w płucach.
– Skąd to? – dociekam.
Jest wystarczająco jasno, słońce wstaje gdzieś na szarym niebie. Można zobaczyć stąd brzeg niczym smugę na oceanie. A pomiędzy nim żadnej łódki, żadnego statku.
– Po prostu czekaj.
– Ale nic nie widzę.
Dźwięczy kolejna syrena. Reszta wydaje się przygotowana, jakby miało to wyglądać właśnie w ten sposób. I wówczas z szarości wyłania się dziób statku, jak gdyby przedzierał się przez gęstą mgłę.
To holownik z tępym dziobem i wyblakłym kadłubem. Zbyt duży, aby zbliżyć się od naszej strony wyspy, lecz przystań promowa, wystająca na głębokie wody, jest w sam raz. Kiedy statek podpływa bliżej, rozpoznaję znaki identyfikacyjne w postaci białego numeru oraz żółtych i niebieskich pasków. Widziałam je czasami w Norfolk. Znak marynarki. Oznacza Camp Nash.
Statek obraca się i uderza w podporę, a gdy mrużę oko, widzę dwie osoby, większe niż być powinny, w jasnych kombinezonach, poruszające się po płaskim pokładzie statku. Silnik warczy, słychać go coraz bardziej i bardziej, aż Carson zatyka uszy palcami. Z tyłu znajduje się duży, pomarańczowy żuraw – teraz mogę go dostrzec – który się podciąga i wydłuża. Obserwujemy, jak podnosi paletę z pokładu, a potem przesuwa się na koniec pomostu.
Dźwig uwalnia ładunek, który uderza z łoskotem. Pod nami drżą deski przystani. Robię krok do przodu, ale Julia kładzie mi rękę na klatce piersiowej.
– Muszą dać nam sygnał – instruuje.
Odczepiają hak i żuraw zaczyna się cofać. Dwójka ludzi z pokładu po prostu nas obserwuje, a ja czekam, aż któryś do nas pomacha, wtedy syrena odzywa się ponownie. Jest tak blisko oraz tak głośno, że po prostu stoimy z otwartymi ustami.
W końcu cichnie, wtem łapczywie wciągam powietrze.
– Możemy iść – mówi Julia.
Holownik znów płynie szybko, wzburzając fale, które uderzają w przystań. Dwie mewy lądują z krzykiem na poręczy pomostu. Lustrują nas oraz dostawę. Przybyły na żer.
Teraz, kiedy znajdujemy się bliżej, widzę, że dostawa jest naprawdę spora. To znaczy, jest bardzo duża, większa niż zazwyczaj. Paletę pokrywają zabite gwoździami drewniane pojemniki, a na górze leży pięć bądź sześć toreb, z jakimi Brygada Łodziowa zawsze wraca do domu.
– Co to jest? – Nie dowierzam. Zbyt dobrze znam dotyk żeber Byatt. Ona potrzebuje tego jedzenia. My go potrzebujemy.
– To zostanie między nami – cedzi Welch. – Tak to właśnie wygląda.
– W porządku – nadmienia Carson. Zmuszam się do oderwania wzroku od stosu skrzyń. – Rozumiem, że to trudne.
– To wszystko to jedzenie? Wystarczyłoby nam na tydzień!
– Prawdopodobnie na dłużej – dodaje oschle Julia.
Dziewczyny mnie obserwują, czekają na coś, tylko nie wiem na co.
– Tak jest zawsze? – Może to pierwszy raz, może są tak samo zaskoczone jak ja, jednak Welch przytakuje spokojnie. – Nie rozumiem. Co się z tym dzieje? Dlaczego nie jest przynoszone do domu?
Welch robi krok w moją stronę, stając pomiędzy mną a pojemnikami, po czym dołączają do niej Julia i Carson. Ich poważne miny uwydatniają zaniepokojenie malujące się na twarzy Welch.
– Posłuchaj mnie bardzo uważnie – ostrzega Welch. – Wybrałam cię z pewnego powodu. Twoim zadaniem jest chronić mieszkające w domu dziewczyny. Nawet jeżeli będzie to trudne. Nawet jeśli wygląda inaczej, niż to sobie wyobrażałaś.
Kręcę głową i robię krok w tył. To nie w porządku. Nic z tego nie rozumiem.
– O czym ty mówisz?
– Część żywności jest zepsuta – wyjaśnia Welch. – Przysyłają bardzo dużo, ale jedynie jakaś połowa z tego nadaje się do spożycia. Reszta jest przeterminowana albo zawiera pestycydy.
– Pestycydy? – piszczę z niedowierzaniem, wtedy Julia i Carson kiwają głowami, naśladując Welch. – Głodujemy z powodu pestycydów?
– Wasz układ odpornościowy jest już tak obciążony, że wątpię, byście mogły sobie pozwolić na ryzyko związane z tym, co jecie.
– Więc zamiast tego nie jemy niemal nic?
– Tak – odpowiada kobieta. Jej głos, a nawet spojrzenie, są wyważone i chłodne. – Powiedziałam ci, Hetty, wybrałam cię, ponieważ byłam pewna, że to udźwigniesz. Trzeba przyznać, że czasem mylę się co do ludzi. Jeżeli teraz właśnie tak jest, w porządku, możemy się tym zająć. – Porusza się delikatnie i patrzę, jak kładzie dłoń na uchwycie pistoletu schowanego za paskiem dżinsów.
Potrafię to sobie wyobrazić. Jeden strzał, dokładnie pomiędzy oczy, oraz Welch patrząca, jak spadam do morza. Wystarczająco łatwo jest wytłumaczyć wszystkim w szkole zniknięcie jednej dziewczyny z Brygady Łodziowej.
– Ale nienawidzę się mylić – ciągnie Welch. – I nie wydaje mi się, abym się myliła. Myślę, że zdołasz sobie z tym poradzić, Hetty. Mam rację?
Z początku nie jestem w stanie odpowiedzieć. Wszystkie walczymy ze sobą o najmniejszy kawałek pożywienia, a przez cały czas było tego dużo więcej. Co pozwala Welch sądzić, że ma prawo to przed nami ukrywać?
Niestety to moje życie zawiśnie na włosku, jeżeli podejmę tę walkę. Welch zabije mnie bez żadnych skrupułów. Nie będzie ją to dręczyło po nocach. Po półtora roku z Toxem wszystkie nauczyłyśmy się robić to, co musimy. Jeśli mam być szczera, nie potrafię udawać, że bez znaczenia jest to, że wybrały mnie. Mnie, nie Reese.
– Więc, Hetty?
Cokolwiek jest tu nie tak – a jestem pewna, że coś jest – nie mogę tego w tej chwili naprawić. Prostuję się i patrzę Welch prosto w oczy. Nie umiem kłamać tak jak Byatt, ale mogę spróbować.
– Tak – bełkoczę. – Masz rację.
Welch klepie mnie po ramieniu ze szczerym, szerokim uśmiechem.
– Wiedziałam, że dokonałyśmy dobrego wyboru.
– Dobra robota – chwali Julia, z kolei Carson podbiega i całuje mnie w policzek. Zaskoczona odsuwam się do tyłu. Carson jest lodowata w dotyku, a jej usta wydają mi się nawet zimniejsze od powietrza.
– Dobrze, że cię mamy – rzuca. Obydwie uśmiechają się z ulgą, jakby były gotowe wrócić do domu beze mnie.
Oczywiście, że były.
Welch zarzuca mi rękę przez ramię.
– Rzecz jasna nie mówimy o tym dziewczynom – napomina, prowadząc mnie w stronę skrzyń. – Ale wiedz też, że staramy się trzymać to w tajemnicy również przed dyrektorką.
– Przed dyrektorką? – Nie potrafię ukryć zaskoczenia w swoim głosie. Już sama sprawa z jedzeniem jest dziwna, a fakt, że Welch i dyrektorka mają przed sobą sekrety, czyni wszystko jeszcze dziwniejszym.
– Ma wystarczająco dużo na głowie. Nie trzeba dodatkowo kłopotać jej specyfiką dostaw żywności. – Uśmiecha się. – Lepiej, jeśli same się tym zajmiemy. Wiesz, jaka ona jest drobiazgowa.
– Pewnie – mruczę. Wydaje się to właściwą odpowiedzią, w końcu dała jasno do zrozumienia, do czego jest zdolna się posunąć, byleby zachować dyskrecję.
– Świetnie. – Puszcza mnie. – Zaraz zaczynamy. Jest naprawdę dużo do ogarnięcia, więc może tym razem tylko popatrzysz? Zobaczysz, co i jak, i szybko załapiesz.
Carson po kolei podaje worki Julii, która je rozwiązuje i wysypuje zawartość na ziemię.
Warzywa, owoce, a nawet opakowanie bekonu. Wszystko zapakowane, jakby pochodziło prosto ze sklepu. Chociaż kiedy przyglądam się bliżej, niektóre z opakowań zostały już wcześniej otwarte, inne rozcięte i ponownie zamknięte za pomocą taśmy opatrzonej herbem Camp Nash. Kompas, globus oraz baner z tekstem zbyt drobnym, abym mogła go przeczytać.
Gdy Welch łapie siatkę marchewek i unosi ją do nosa, zaczyna mi burczeć w brzuchu.
– Niedobre – mówi, wyrzucając je do morza. Powstrzymuję się, żeby za nimi nie skoczyć.
Dalej jest bekon, potem kiście winogron oraz koszyk z papryką. Już dwa worki są puste, a fale wokół przystani pełne jedzenia.
– No to ruszamy – oznajmia Welch. Bierze się za trzeci worek zawierający zgrzewki wody. Etykiety na butelkach są świeże i mają wytłoczony ten sam znak firmowy co zawsze. Wyłącznie to teraz pijemy. Wcześniej w szkole korzystaliśmy ze studni, ale po Toxie marynarka zabroniła nam jej używać, mówiąc, że może być skażona.
Carson zaczyna liczyć zgrzewki z wodą. Obok niej Julia układa zapałki oraz mydło w stosy. Widzę wystające z jej torby flakoniki szamponu, wszystkie perłowobiałe i zupełnie niepotrzebne. Zajmuje im to chwilę, lecz w końcu opróżniają worki, a następnie pakują to, co chcą zabrać. Produkty w oryginalnych opakowaniach, krakersy i suszone mięso, nawet rękaw obwarzanków, które stały się twarde jak kamień.
Później Julia podważa nożem wieko pierwszej z czterech skrzyń. Wiatr porywa znajdujące się wewnątrz wióry papieru i ozdabia nimi powierzchnię wody. W środku jest pełno zaopatrzenia medycznego, torebek na groźne substancje biologiczne, jak również maseczek chirurgicznych, których lekarze używają, by zasłonić nos oraz usta. Połowę wyrzucamy, zaś resztę bierzemy.
Druga skrzynia wypchana jest po brzegi amunicją, a w trzeciej leży para pistoletów zapakowanych starannie w piankę. Welch wkłada je do torby, po czym przekazuje każdej z nas po kilka paczek amunicji.
Wreszcie otwieramy ostatnią. W środku znajdujemy głównie papier czy słomę, ale pod nimi zagrzebana jest paczka czekolady – prawdziwej, ciemnej, dobrej jakości. Zbieramy się wokół Welch, kiedy wyjmuje ją ze skrzyni.
– Czy to… – Przerywam, gdy Welch zrywa folię. Czuję unoszący się zapach kakao. Zdążyłam zapomnieć, jak pachnie, jak słodki aromat cukru rozpływa się w powietrzu niczym dojrzewająca winorośl, i nie zdając sobie z tego sprawy, wyciągam rękę.
– Spokojnie, dostaniesz trochę. – Carson się śmieje.
– Jadłyście ją już wcześniej? – pytam, a Julia przytakuje. Wiem, że powinnam być zła, mimo to czuję jedynie zazdrość.
Welch odłamuje dwie pierwsze kostki, wtedy rozchodzi się najprzyjemniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszałam. Prawdziwy, jakby to wszystko rzeczywiście się działo.
– Przysyłają jedną za każdym razem.
– Cóż, nie za każdym – odzywa się Welch. Następne dwie kostki lądują w dłoni Julii. – Ale wystarczająco często.
Nadchodzi moja kolej. Czekolada topi się na skórze, więc wpycham ją do ust tak szybko, że chyba mogłabym się zakrztusić, lecz mnie to nie obchodzi. Oblizuję palce, nie chcąc zmarnować ani odrobiny.
Gdy jesteśmy gotowe, podnosimy worki i przenosimy je na drogę. Paleta jest pusta, bo Welch zepchnęła do wody wszystkie skrzynie. Kiedy spytałam, dlaczego to robi, odpowiedziała, że jeżeli coś tu zostawimy, następnym razem wyślą nam mniej. Oczyszczamy paletę, choć zabieramy może z jedną trzecią dostawy.
Wiem, że to ta sama trasa, którą szliśmy w tę stronę, ale im dalej jesteśmy od przystani, tym bardziej obco wygląda. Może to przez światło, które wydaje się teraz bardziej żółte niż rano, a może przez coś innego. Mewy wzleciały ku niebu. Krążą ponad naszymi głowami, krzycząc głośno i przenikliwie. Naciągam klapy swojej czapki mocniej na uszy, gdy Welch zatrzymuje się tak nagle, że Carson na nią wpada.
– Przepraszam – mówi, lecz kobieta nie słucha.
– Co jest? – niepokoi się Julia.
Welch odwraca się, aby na nas spojrzeć. Kącik jej ust drży.
– Coś nadchodzi.
Mewy zniknęły, pozostawiając w powietrzu niezmąconą ciszę.
– Rozdzielamy się – instruuje. – W pary. Trzymajcie się z daleka od drogi, spotkamy się przy bramie. Hetty, idziesz ze mną.
Julia i Carson wymieniają spojrzenia, po czym wchodzą głęboko w krzaki, aż znika mi z oczu czerwień na ich odzieży.
Welch prowadzi mnie do lasu. Maszerujemy w pośpiechu i kiedy lawirujemy pomiędzy sosnami, kora ociera się o nasze ubrania. Gdy zerkam przez ramię, otaczający nas mrok gęstnieje, tymczasem od drzew odbija się każdy odgłos wydawany przez zwierzęta. Idziemy głębiej i głębiej, a worek, który niosę, zaczyna wyślizgiwać mi się z wilgotnych dłoni.
– Welch – wykrztuszam, ale nie odpowiada, tylko sięga do mnie, chwyta za kurtkę i ciągnie.
Po naszej lewej coś trzeszczy w krzakach. Welch zatrzymuje się gwałtownie, nieruchomieje i wyciąga przede mną ramię. Otaczające nas sosny rosną w nierównych szeregach, rozcinając horyzont na kawałki. Nie widzę żadnego ruchu.
Może się przesłyszałyśmy. Przez chwilę mi się wydaje, że jesteśmy bezpieczne, jednak to znów się pojawia. Coś mignęło. Ruch, żółte szkliste oczy, które zaraz znikają.
– Co to było? – szepczę. Serce bije nierówno w klatce piersiowej, panika ściska mi płuca.
– Nie jestem pewna. – Grzebie przy pasie, szukając pistoletu. Trzyma go u boku i kładzie palec na spuście. – Nie widziałam…
Naraz coś jej przerywa. Słyszę ciche dudnienie za naszymi plecami, a następnie warknięcie i gruchot gałęzi. Odwracam się. To ryś, o szarym futrze oraz długim ciele, przygotowuje się do skoku. Ma spiczaste, płasko ułożone uszy, natomiast gdy warczy, błyszczą mu zęby. Jest jakieś dziesięć jardów od nas, zbliża się ostrożnie, podchodzi krok po kroku, pod jego łapami chrzęści śnieg.
Przed Toxem rysie były małe i płochliwe. Można było je wystraszyć strzałem. Widzę, jak pod futrem falują mu mięśnie, a masywne łopatki sięgają mi prawie do pasa.
– Stań za mną – przemawia cicho Welch. – Powoli.
Ledwie jestem w stanie oddychać. Nie mogę spuścić wzroku ze zwierzęcia, mimo to wślizguję się za nią. Muskam butami ziemię, zanim zrobię każdy krok. Kot ponownie warczy, opuszcza klatkę piersiową do podłoża. Jest znacznie bliżej i mogę dostrzec czarne plamki na jego plecach, wyschniętą, zeskorupiałą krew w miejscach, gdzie skóra odpadła płatami. Po wewnętrznej stronie przednich łap bulgoczą mu rany, zaś żółć barwi białe futro na szyi.
Krok do przodu, i jeszcze jeden. Jego ogon porusza się z boku na bok. Welch mnie odpycha, a ja zaczepiam stopą o korzeń. Potykam się, klnąc. Kot syczy, skacząc do przodu. Wydobywa się z niego skrzekliwy pisk, wówczas Welch oddaje strzał w powietrze. Dźwięk eksploduje mi w głowie, za to ryś odskakuje z kolejnym rykiem i okrąża nas, smagając przestrzeń ogonem.
– Na mój znak – oznajmia Welch. – Biegnij w pobliże domu. Dogonię cię, jeśli dam radę.
Odwracam się. Pistolet trzęsie się w dłoni Welch. Nie jestem w stanie stwierdzić, z której strony przyszłyśmy, dokąd powinnam iść. Jednak nie ma to znaczenia. Rytm mojego pulsu podpowiada mi: uciekaj, uciekaj, uciekaj!
– Gotowa? – podpytuje Welch. Ryś wciąż warczy, kłapiąc szczękami, podczas gdy kobieta celuje mu między oczy.
Nie, myślę sobie. Niestety jest za późno. Naciska spust, zwierz ryczy, kiedy kula trafia go w bok, a Welch pcha moje plecy.
– Uciekaj! – krzyczy. – Już!
Dzwoni mi w uszach, jej głos dociera do mnie stłumiony, ale moje ciało rozumie. Zarzucam torbę przez ramię i biegnę. Stopy uderzają o ziemię, łykam hausty zimnego powietrza, rzucając się do przodu, prąc przed siebie, ile tylko mam sił. Słyszę za sobą kolejny strzał, ale się nie oglądam.
Gdy biegnę, sosny pędzą w przeciwnym kierunku. Strach działa niczym krzywe zwierciadło, w którym wszystko wygląda inaczej. Jak zagrożenie. Jak coś, co może zranić. Przede mną rozpościera się droga. Podążam nią, czując gęsią skórkę na ramionach. Jestem tutaj zbyt wystawiona, zbyt widoczna, lecz wydaje mi się, że to jedna ze ścieżek pana Harkera, w południowej części wyspy. Przynajmniej wiem, że zmierzam w dobrą stronę.
Moje płuca płoną, dostaję skurczu w nodze, a torba boleśnie obija mi się o biodro. Przed sobą widzę świerki, których gałęzie pochylają się nisko nad ziemią. Mogę ukryć się pod nimi przed wszystkim, co mnie śledzi, i tam poczekać na Welch.
Przeskakuję przez gąszcz gałęzi i znajduję się w małej osłoniętej przestrzeni. Uderza mnie świeży, intensywny zapach zieleni. Cały świat jest postrzępiony przez ostre igły, zza których las wygląda na statyczny, nic się w nim nie porusza. Nigdzie nie dostrzegam czerwieni ubrań Welch. Zawieszam swoją czerwoną czapkę na jednej z gałęzi tak, żeby kobieta ją zauważyła, kiedy będzie przechodzić obok.
Powtarzam sobie, że jeżeli nie nadejdzie w ciągu kilku minut, pójdę dalej sama. Myśl o opuszczeniu kryjówki wywraca mi żołądek. Przed Toxem nigdy nie wychodziłam na zewnątrz w pojedynkę. Zawsze byłam w towarzystwie całej klasy, na przechadzce podczas zajęć z biologii albo z Byatt i Reese, gdy szłyśmy przez las na obiad do domu Harkerów. Wtedy wszystko wyglądało inaczej. Drzewa nie rosły tak blisko siebie. Było więcej powietrza do oddychania.
Przykucam u podstawy jednego ze świerków i zgarniam część martwych igieł w stos. Chcę na nim usiąść, aby trzymał mnie jak najdalej od zmrożonej ziemi, ale wyczuwam coś pod krzakiem. Coś twardego oraz pustego w środku. Zrywam martwe liście, ignorując pierzchające chrząszcze, które rozsypują się dookoła niczym czarne korale. Im bardziej je rozgrzebuję, tym bardziej coś kwaskowatego i gnijącego łaskocze mnie w nosie. Gmeram dalej, aż w końcu odkopuję plastikową, jaskrawoniebieską lodówkę turystyczną z wygiętym uchwytem, jakby ktoś zostawił ją po pikniku.
Zanim podważę wieko umorusanymi paznokciami, oglądam się jeszcze przez ramię. Prawdopodobnie to tylko stara skrzynka na narzędzia pana Harkera, ale warto ją sprawdzić.
Spodziewam się spleśniałej przynęty, pęku haczyków czy żyłki wędkarskiej, lecz tak nie jest. Zewnętrzną część lodówki pokrywa brud, jednak w środku pozostaje czysta, jak gdyby została umyta. Na dnie, w foliowym woreczku zapieczętowanym jasną, czerwoną taśmą, leży fiolka z krwią, podpisana „POTENCJALNY RAX009”, pismem, które niemal znam.
– Hetty? – Naglący i wyniosły głos Welch wyłania się spomiędzy drzew.
Zatrzaskuję lodówkę i na powrót przysypuję ją liśćmi. Cokolwiek to jest, sądzę, że nie powinnam nigdy tego zobaczyć.
– Jesteś tu?! – woła ponownie, a ja wstaję, prostuję się i przewieszam torbę przez ramię.
– Tutaj. – Wystawiam czapkę przez gałęzie i wychodzę ze świerkowej kryjówki.
Kobieta przechodzi między drzewami, poruszając się głośno i nerwowo. Na policzku ma krew, kurtkę rozdartą, włosy wychodzą jej z warkocza. Po chwili staje naprzeciwko, chwyta mnie za rękę i mną potrząsa.
– Co, do diabła, Hetty? – syczy. W tym momencie nie jest panną Welch, besztającą mnie za nieprzestrzeganie godziny policyjnej. Jest po prostu kolejną dziewczyną wymęczoną przez Tox, zmartwioną i wyczerpaną. – Miałaś się nie zatrzymywać.
– Przepraszam – mamroczę. – Po prostu… martwiłam się o ciebie. – Przeraża mnie myśl o poleganiu na samej sobie. Taka jest prawda, choć trudno mi się do niej przyznać. – Co z rysiem?
– Nie żyje – odpowiada. – Ale Hetty. Wydałam ci rozkaz. Następnym razem masz się zastosować, dobrze?
– Dobrze – przytakuję szybko.
Zerka przez moje ramię i zawiesza wzrok na świerkach, a ja delikatnie się przesuwam. Chcę zapytać, czy wie o lodówce, czy wie, co oznacza RAX009, lecz przypomina mi się jej spojrzenie z przystani oraz to, że zdajemy sobie sprawę z rzeczy, o których nie powinnyśmy rozmawiać. Może to kolejny test? Utrzymywanie tego w tajemnicy też jest częścią mojej pracy?
– Wszystko w porządku? – Welch marszczy brwi.
Lepiej dmuchać na zimne.
– Tak – mówię, zmuszając się do uśmiechu. – Chodźmy do domu.

***

Wracamy na drogę i idziemy szybko w kierunku szkoły. Tu zaczyna się ścieżka, a tam widzę pustą plamę trawy oraz porozrzucany niczym nagrobki gruz. Mrugam energicznie, gdy pogarsza mi się wzrok. Pot potęguje chłód późnojesiennego powietrza i kiedy po południu docieramy do bramy, dygoczę z zimna. Już zapomniałam, jak to jest widzieć biały wierzchołek tarasu, na którym majaczą sylwetki dziewczyn z Brygady Ogniowej. Ciekawe, jak wyglądam z ich perspektywy.
Obok płotu leży martwy kojot, a przy jego zakrwawionej głowie gromadzą się muchy. Julia i Carson czekają za nim, oparte o ogrodzenie. Gdy podchodzimy bliżej, wstają, machając nam znad padliny.
– Pamiętaj – przypomina ściszonym głosem Welch zaraz przy moim uchu. – Uśmiechaj się szeroko. To nasza praca, żeby pokazać dziewczynom w środku, że wszystko jest w porządku.
Płuca wciąż mam spięte od biegu, natomiast ręce obciążone jedzeniem, które wyrzuciłyśmy do morza, jednak prostuję plecy i robię, co mogę, by to od siebie odpędzić.
Welch otwiera furtkę. Przeciskamy się wąskim przejściem, a potem wchodzimy frontowymi drzwiami. Kładę torbę na podłodze i odwracam wzrok od dziewczyn, które krzyczą, by zobaczyć, co przyniosłyśmy. U dołu schodów czeka na mnie Byatt. Przechyla głowę, nic nie mówiąc.
– Gdzie Reese? – pytam, kiedy jestem już wystarczająco blisko.
– Nie widziałam jej cały dzień. – Wyciąga do mnie ręce. Chcę się o nią oprzeć, żeby mnie podtrzymała, ale nie mogę. Nie mogę tego po sobie pokazać. – Wszystko gra?
– Padam ze zmęczenia.
Za mną słychać miarkowane kroki i gdy się odwracam, dostrzegam dyrektorkę. Troska sprawia, że jej twarz przybiera niemal matczyny wygląd.
– Jak się czujesz?
– Okej. – Kiwam głową, ignorując rosnący ucisk w piersiach. – Po prostu bardzo tego dużo.
– Może pójdziesz na górę? – Kładzie rękę na moim ramieniu. Palce trzęsą jej się tak, jakby Tox w nich był żywy. – Trochę odpoczynku dobrze ci zrobi.
– Ma rację – podłapuje Byatt. – Chodź.
– Ale jedzenie… – Odpoczynek to jedyne, o czym teraz marzę, lecz muszę zaczekać, aż dziewczyny wezmą swój przydział, a później pomóc zanieść to, co zostało, do spiżarni.
Welch podchodzi i odciąga mnie od tłumu.
– Zajmiemy się tym – uspokaja. – Idź spać.
– Dziękuję. – Nie mam siły się kłócić.
Sięgam po nóż myśliwski, aby jej go oddać, ale kręci głową.
– Zasłużyłaś na niego – oznajmia.
Będę nosiła nóż przy pasku tak samo, jak Julia i Carson. Sądzę, że to już oficjalne.
Pozwoliłam Byatt zaprowadzić się po schodach. Po kroku czy dwóch zamknęłam oko. Za nami słyszę, że dziewczyny szarpią się i drapią o pożywienie. Rozpamiętuję ocean przy przystani, wszystko, co wyrzuciłyśmy. Czekoladę, którą zjadłam, nie myśląc o uwięzionych tu dziewczynach.
Wreszcie docieramy do naszego pokoju. Wspinam się na łóżko i kładę po swojej stronie. Byatt siada na rogu materaca, a moje ciało owija się wokół niej.
– Chcesz trochę wody? – pyta.
– Czuję się dobrze, naprawdę.
– Co tam się stało, Hetty?
Chcę – ach, tak bardzo chcę – wyznać jej prawdę, ponieważ jeżeli ktokolwiek wie, co powiedzieć, to właśnie Byatt. Przełykam jednak ciężko, zapadam się trochę bardziej w sobie i słyszę Welch, mówiącą: Wszystko jest w porządku.
– Nic.
Przez moment siedzi cicho, po czym się o mnie opiera i guzki jej drugiego kręgosłupa wbijają mi się mocno w biodro.
Ostatnie promienie słońca oświetlają rysy jej twarzy. Tak dobrze znam ten opadający nos i długą szyję, że mogłabym je odtworzyć we śnie. Gęste, kasztanowe włosy zwisają wokół ramion. Moje kiedyś też były takie długie, dopóki nie obcięła mi ich wiosną na pierwszym roku. Obydwie siedziałyśmy na werandzie. Byatt milcząca i metodyczna, skróciła je tak, że muskały mi szczękę. Wciąż to robi co kilka miesięcy, a końcówki rozdwajają się i niszczą od tępego ostrza byle jakiego noża, jaki udało jej się pożyczyć od dziewczyn z Brygady Łodziowej.
Szturcham ją lekko, żeby na mnie spojrzała.
– Wszystko dobrze? – podpytuję. Czasami zapominam. Zapominam, że jest taka sama jak reszta z nas. W odpowiedzi czule się uśmiecha.
– Zdrzemnij się. Będę zaraz obok.
Zrobiłam, co zrobiłam, i widziałam, co widziałam, ale Byatt jest przy mnie, więc zasypiam, jakby to była najłatwiejsza rzecz pod słońcem.


  
Jeśli podobał wam się fragment i czujecie się zachęceni to zapraszam do zakupu książki na 

Empik.com -> Klik
TaniaKsiążka.pl -> Klik
 Livro.pl -> Klik








8 komentarzy:

  1. Nie do końca moje klimaty, natomiast o dziwo czytało mi się ten fragment dobrze. Tak więc nie mówię "nie" tej książce. 😉

    OdpowiedzUsuń
  2. Znam pięć pierwszych rozdziałów, czekam niecierpliwie na książkę. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo lubię czytać fragmenty. Wówczas wiem czy książka jest dla mnie czy lepiej ją sobie odpuścić.

    OdpowiedzUsuń
  4. Intrygujący pomysł na fabułę,zupełnie nie tego spodziewałam się po tytule i okładce książki. Początkowe opisy nie do końca pozwalają mi zaangażować się w historię, ale myślę, że kiedyś dam jej szansę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ja też całkiem inaczej podchodziłam do tej książki :)

      Usuń

Copyright © 2014 Świat Książkowy Mali , Blogger