Poznaj Zanim Kupisz - mój Torin - K. Webster - Wydawnictwo NieZwykłe


Zapraszam was na darmowy fragment książki. 

CZĘŚĆ PIERWSZA

Prolog

Phillip

Kościół Freedom Mountain – 25 grudnia 1999

Pastor Joe wciąż mówi o Bożych planach. Nic nie dzieje się bez powodu. Życie składa się tylko z serii prób postawionych przed nami, zanim staniemy przed obliczem Pana. Pięć lat temu może i bym w to uwierzył, ale teraz tego nie kupuję. To tylko wymówki. Właśnie tak. Wymówki. Sposób, w jaki tłumaczymy złe rzeczy, które nas spotykają. Bóg nie przygląda się nam z nieba i nie sprawdza nas. On tylko pogrywa sobie z naszymi sercami.
Mszę nagle przerywa czyjś krzyk. Wszyscy spoglądają w moją stronę. Należę do Kościoła od wielu lat i jestem diakonem, więc spodziewają się, że zareaguję. A to? To tylko jedna z rzeczy, którymi muszę się zająć. Zwykle po prostu wstałbym z ciężkim westchnieniem i jeszcze cięższym sercem, ale nie dziś.
Chcę się stąd wyrwać.
Chcę stąd uciec.
Chcę pokazać Bogu, że mam gdzieś jego plan. Zrobię sobie własny.
Cicho przepraszam, a następnie przemykam obok kilku kobiet, które każdej niedzieli nieprzypadkowo siadają obok mnie. Tak jakbym był nimi zainteresowany.
Maggie zmarła zaledwie rok temu, a ja pewnie już nigdy nie będę zainteresowany żadną inną kobietą. Zmarła, bo tak chciał Bóg, ale chociaż bardzo intensywnie czytam Biblię, wciąż nie potrafię zrozumieć, dlaczego musiał zabrać właśnie ją.
Słyszę kolejny krzyk. Przyspieszam.
Wychodzę z sanktuarium do przedsionka i zamierzam skręcić w prawo, gdzie znajdują się kościelne biura oraz żłobek, ale nagle słyszę dźwięk dochodzący z lewej strony. Tuż za drzwiami. Zdziwiony otwieram je, po czym wychodzę przed kościół.
Na zewnątrz pada śnieg, dopełniając świąteczną atmosferę, ale dla mnie jest tylko przypomnieniem, że będę musiał jechać ostrożnie. Dziś wiozę cenny ładunek. Płatki śniegu uderzają w moją twarz, a chłodny wiatr smaga moje ciało. Drżę z zimna. Nie zdążyłem zabrać kurtki. Mam na sobie tylko świąteczną, czerwoną kamizelkę oraz białą koszulę. Rozglądam się po parkingu, który jest po brzegi wypełniony autami wiernych. Większość z nich przyjeżdża do kościoła tylko raz w roku, zupełnie tak, jakby narodziny Chrystusa były niesamowitym wydarzeniem, a pozostałe trzysta sześćdziesiąt cztery dni w ogóle się nie liczyły. W następną niedzielę wszystko znowu wróci do normy i na mszę przyjdzie o wiele mniej osób.
Słyszę krzyk, który dochodzi z szopki znajdującej się przed kościołem. Stoję przed drzwiami kościoła, a moje ciało przenika chłód, jakby zimne powietrze zdążyło przeszyć mnie na wylot. Nagle zauważam, że w szopce coś się porusza.
To dłoń.
Maleńka i silna.
Macha do mnie.
Idź tam.
Głos w mojej głowie tak bardzo przypomina Maggie, że uginają się pode mną kolana. Moje serce przeszywa ból i prawie upadam, ale zbieram się w sobie, a po chwili zaczynam iść w stronę szopki.
To małe dziecko.
W żłobku leży żywe dziecko.
Niesamowite.
Otrząsam się z szoku i podbiegam. Klękam na śniegu, czując, że moje serce zaraz rozpadnie się na kawałki. W żłobku leży trzęsące się z zimna niemowlę. Jest niechlujnie zawinięte w brudny kocyk i macha zimną piąstką w moją stronę, tak jakby również pragnęło dowiedzieć się, jaki plan miał Bóg w zostawieniu go przed kościołem w zimowy wieczór. Pod żłobkiem znajduje się papierowe opakowanie pełne drobnych, do którego jest przyczepiona niewielka karteczka.
Podnoszę ją i czytam wiadomość.
Ma na imię Casey.
Jest chora.
To wszystko, co mam.
Proszę, zajmijcie się nią, bo ja nie mogę tego zrobić.
Odnoszę wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Jaki potwór zostawił dziecko na dworze w taką pogodę? Szybko wyjmuję je ze żłobka, obejmuję, usiłując rozgrzać, ale ono wciąż się trzęsie. Podnoszę się, po czym biegnę w stronę budynku. Dziecko zaczyna głośno płakać. Zamknąwszy za sobą drzwi, odsuwam kocyk, by lepiej przyjrzeć się niemowlęciu.
Natychmiast przestaje płakać i spogląda na mnie.
Ma bladoniebieskie oczy.
Widać w nich duszę.
I smutek.
Tak wiele życia jest w oczach tego maleństwa.
Przełykam ślinę i zaczynam bić się z myślami, które błagają mnie, bym zabrał je ze sobą. Gdyby Maggie wciąż żyła, od razu starałaby się dowiedzieć, jak możemy adoptować tę dziewczynkę. Na samą myśl o tym przeszywa mnie ogromny ból.
Maggie niczego już się nie dowie.
Odeszła.
To ona zawsze była tą silniejszą połówką. Bez niej czuję się jak cień samego siebie. Nie będę w stanie wychować małej dziewczynki. Ledwie radzę sobie ze sobą.
– Przepraszam, maluchu. – Tuląc ją do siebie, otwieram drzwi do sanktuarium. – Joe, zadzwoń na policję. Znalazłem niemowlę.
Dziewczynka znowu zaczyna płakać.
Mała Casey.
Trafi do kochającego domu, w którym zaopiekuje się nią dwoje wspaniałych rodziców. Dziesiątki dzieci trafiają do nowych domów każdego dnia.
To po prostu nie będzie mój dom.
To nie może być mój dom, bo nie ma w nim już Maggie.
A bez niej ta dziewczynka nigdy nie otrzyma tego, na co zasługuje.
Zasługuje na kogoś lepszego niż chorego wdowca, pogrążonego w żalu oraz depresji. Zasługuje na życie. To samo życie, które widziałem w jej oczach.
Zasługuje na więcej.

Wyślę ją w świat, w którym to wszystko może dać jej ktoś inny.

Rozdział 1 

Casey 

Teraźniejszość

Klik. Klik. Klik. Klik. Klik. Klik.
– Casey. – Doktor Cohen mruży oczy i spogląda na mnie z irytacją.
Klikam długopisem ostatni raz, po czym wzruszam ramionami.
– Co takiego?
– Pytałam, jak ci idzie w szkole. – Znowu jest spokojna. Wytrąciłam ją z równowagi tylko na chwilę. To mój życiowy cel. Podczas naszych sesji uwielbiam wyprowadzać doktor Cohen z równowagi.
Mój obecny rekord wynosi pięć razy podczas jednej sesji.
Tamtego dnia doktor zakończyła rozmowę ze mną wcześniej niż zwykle.
– Wszystko w porządku – mówię jej to, co chce usłyszeć. Nie mówię jej, że nienawidzę nauczycieli i innych uczniów. Nie powiem jej, że nienawidzę wszystkiego. A już na pewno nie zamierzam mówić, że wczoraj szukałam w internecie informacji przygotowujących do matury. Za dwa miesiące stuknie mi osiemnastka. Potem się stąd zmywam.
– Zdefiniuj „w porządku” – zachęca mnie i przykłada długopis do kartki, przygotowując się do notowania.
Klik. Klik. Klik.
Zerkam na nią. Mruży oczy
– To znaczy „naprawdę spoko” – mówię, po czym zaczynam się śmiać.
Pani doktor, zdjąwszy jedną nogę z drugiej, nachyla się do przodu.
– To nie zabawa, moja droga.
Ach, w końcu wypowiedziała te słowa. Zawsze je mówi. Za każdym razem, gdy się spotykamy.
– W szkole wszystko w porządku – rzucam szorstko. – Jest nudna. Tak jak zawsze.
– Nudna? – pyta, unosząc swoje czarne brwi, po czym przegląda papiery, które trzyma na kolanach. – Z twojego ostatniego sprawozdania wynika, że masz dwóję z angielskiego.
Klik. Klik.
– No i co z tego?
– Musisz mieć lepsze stopnie. – Zaciska usta. – Jak chcesz dostać się do college’u z takimi…
Zaczynam nieustannie naciskać długopis.
Klikklikklikklikklikklikklikklikklikklikklikklikklikklikklik.
– Nie zamierzam iść do college’u. – Unoszę głowę, ale nie patrzę doktorce w oczy, tylko spoglądam na zegar na ścianie. Nasza sesja dobiega końca.
– Najwyższy czas dorosnąć, Casey – strofuje mnie. To nie zabawa, moja droga. Wiem, że chce znowu to powiedzieć. Jej wargi drżą. Z trudem powstrzymuje te słowa.
– Mam już prawie osiemnaście lat. – Uśmiecham się złośliwie.
Gdyby psychiatrzy mogli przewracać oczami w obecności swoich pacjentów, na pewno właśnie by to zrobiła. Jednak w jakiś sposób udaje się jej zachować poważny wyraz twarzy.
– Wiesz, o czym mówię.
Wiem, co chce powiedzieć, ale ona nie ma pojęcia o warunkach, w których musiałam dorastać. Moja matka była uzależniona od cracku i podrzuciła mnie do żłóbka, znajdującego się w szopce obok kościoła, gdy byłam niemowlęciem. To brzmi strasznie banalnie, ale ta historia nie ma szczęśliwego zakończenia. Ona wciąż trwa i jest moim marnym życiem. Dzieci matek uzależnionych od narkotyków rodzą się z tym samym uzależnieniem. Niewiele ważą, mają małe głowy, a kilka dni po porodzie przechodzą głód narkotykowy. Trzęsą się i płaczą bez końca. Są nieszczęśliwe. Matka wysłała mnie na ten świat w najgorszy z możliwych sposobów. Od urodzenia byłam o wiele mniejsza od innych dzieci w moim wieku. W dodatku byłam w najgorszej sytuacji ze wszystkich czekających na adopcję dzieci.
Nikt nie chciał zaadoptować kogoś takiego jak ja.
Nikt nie chciał dziecka, które ryczało całymi dniami.
Dziecka, którego nikt nie mógł uszczęśliwić.
Przygarniali mnie ludzie, którzy byli tak samo nieszczęśliwi jak ja. Gdy trochę podrosłam, zaczęłam odbijać się z jednego miejsca do drugiego, niczym gumowa piłeczka w automacie do pinballa. Niestety, ale nic nie wygrałam. Nie rozbłysnęły się migoczące światła, ani nie rozległy się dźwięki muzyki. Na końcu zawsze czekała na mnie jedynie pustka.
Gdy tylko skończę osiemnaście lat, nareszcie będę gotowa, by wyruszyć w świat i odnaleźć własne szczęście. Wiem, że ono tam na mnie czeka. Muszę je tylko znaleźć.
– Nie jestem na tyle inteligentna, by iść na studia – przyznaję tonem pełnym melancholii.
Doktor Cohen wzdycha i rozluźnia się.
– Jesteś wystarczająco mądra, moja droga, tylko masz problem ze skupieniem. Jak ten nowy lek, który ci przepisałam? Pomaga ci się skoncentrować?
Według niej bycie dzieckiem matki uzależnionej od narkotyków automatycznie stawia mnie w niekorzystnym położeniu w kwestii neurologii. Zdiagnozowano u mnie ADHD oraz stany lękowe.
Klik. Klik. Klik.
Ponownie zerkam na zegar.
– Nie lubię tego leku. Czuję się po nim otępiała.
– On tak działa. Po jego zażyciu powinnaś łatwiej się skupiać. Ten lek ma ci pomóc uspokoić myśli.
To chyba zły moment, by powiedzieć jej, że zażyłam go tylko raz, a resztę sprzedałam mojemu przybranemu bratu, prawda?
Chyba tak.
– No dobra. – Uśmiecham się do niej szeroko. To fałszywy uśmiech, ale pomaga mi wybrnąć z tarapatów, gdy tego potrzebuję. – Ojejku, jest już późno – mówię, udając nadąsaną. – Wygląda na to, że zobaczymy się dopiero za miesiąc.
Pani doktor kiwa głową, zapisując coś w swoich notatkach. Nie czekam na odpowiedź. Powiedziała już wystarczająco dużo. Tak naprawdę boję się tych spotkań. Wcale mi nie pomagają. Obie kręcimy się w kółko. Ona chce zaoferować mi pomoc, której nie potrzebuję. To wyłącznie strata czasu.
Gdy tylko zamykam za sobą drzwi gabinetu, idę prosto do damskiej toalety. Na zewnątrz czeka mój zastępczy rodzic, Guy. Ma najgorsze imię z wszystkich możliwych i jest największym dupkiem na całej planecie. Czasami mówię do niego per koleś tylko dlatego, by sobie z nim pograć. Nie mam pojęcia, jak ktoś taki mógł zostać osobą, która ma się opiekować dziećmi i nastolatkami. On ewidentnie tego nienawidzi, a ja nie potrafię tego zrozumieć. Przewinęłam się przez kilka domów, w których mężczyźni lubieżnie patrzyli na swoje podopieczne, ale zwykle gapili się na inne dziewczyny. Ich spojrzenia mnie omijały, bo jestem kurduplem z rozczochranymi włosami. Woleli rozbierać wzrokiem chochliki z jasnymi włosami i wielkimi oczami.
Kiedy już jestem w łazience, kładę plecak na blacie z umywalkami, po czym przyglądam się swojemu odbiciu w lustrze. Z moich ust starł się błyszczyk, więc odnajduję go w plecaku, a następnie ponownie maluję je lśniącym różem. Przez te wszystkie lata ukradłam wiele szminek z wielu miejsc. To taka moja mała terapia – nakładając makijaż, zmieniam się w kogoś, kim chcę być. Obawiam się, że jestem bardzo podobna do swojej biologicznej matki. Dlatego im mocniej jestem pomalowana, tym mniej ją mogę przypominać.
Burczy mi w brzuchu, ale staram się to zignorować. Nie powiedziałam doktor Cohen o tym, że pewna dziewczyna o imieniu Monique przyciska mnie do szafki przed każdym WF-em, a potem zabiera mi z plecaka pieniądze. Każdego dnia w szkole jestem głodna. Mam nadzieję, że dziś wieczorem Guy ugotuje coś smacznego. To chyba jedyna rzecz, do której się nadaje.
– Jeszcze tylko dwa miesiące – obiecuję sobie, wzdychając.
Zabieram plecak, wychodzę z toalety, po czym zmierzam w stronę poczekalni. Mój opiekun gapi się na jedną z matek, która usiłuje przemówić do rozumu dziewczynie wyglądającej na parę lat starszą ode mnie. Ludzie, którzy tu przychodzą, mają prawdziwe problemy psychiczne, a ja w jakiś sposób tu utknęłam. Cóż, w końcu jestem córką matki-narkomanki.
Pstrykając palcami, daję mu znak głową.
– Chodźmy już.
Przez sekundę wykrzywia twarz, ale natychmiast odwraca ode mnie wzrok, by ponownie spojrzeć na tyłek gorącej mamuśki. Cieszę się, że lubi duże cycki i kształtne kobiety, bo dzięki temu nigdy nie będzie na mnie patrzył w ten sposób. Gdy wychodzę na zewnątrz, zatrzymuję się na chwilę. Jest wczesny listopad, ale dzisiejszy dzień jest wyjątkowo słoneczny, ciepły. Mam ogromną ochotę po prostu usiąść na schodach i wygrzewać się w słońcu.
Zawsze jest mi zimno. Non stop noszę dżinsy i bluzy z kapturem, chowam się pod ciepłą kołdrą albo grzeję przy ognisku. Mój lekarz powiedział mi, że to dlatego, bo – tak, zgadliście – jestem córką matki-narkomanki.
Wielkie dzięki, mamusiu.
Skupiam całą uwagę na lśniącym cencie, który leży na chodniku. Kiedyś przeczytałam kilka artykułów opisujących to, jak mnie znaleziono. Media nazwały mnie pieszczotliwie Kokainową Casey, czyli tajemniczym dzieckiem uzależnionym od narkotyków. Znaleziono przy mnie jedynie koc, papierową torbę pełną drobnych oraz krótki liścik. Policja nie była w stanie odnaleźć mojej biologicznej matki, więc nazwały mnie Casey Doe. Oczywiście natychmiast znienawidziłam to pieprzone nazwisko. Teraz, gdy ktoś mnie o nie pyta, przedstawiam się jako Casey White. Jestem dzieckiem, które znaleziono przykryte śniegiem.
Białym.
Czystym.
Jak nowy początek.
Gdy w końcu będę mogła prawnie zmienić nazwisko, wybiorę takie, jakie będę chciała.
Schylam się, by podnieść monetę, ale nagle ktoś zabiera ją, zanim zdążę wyciągnąć dłoń.
– Hej! – krzyczę.
Kiedy podnoszę wzrok, spoglądam prosto w najbardziej intensywne, brązowe oczy, jakie w życiu widziałam. Ich właściciel patrzy na mnie, tak jakby mógł zajrzeć w moją duszę. Jakby widział te wszystkie smutne oraz przykre rzeczy, które w niej skrywam.
Nie mogę mrugać.
Nie mogę myśleć.
Mogę tylko patrzeć mu w oczy.
Nagle Guy chwyta mnie za ramię, przyciągając do siebie.
– Nie zachowuj się jak dziwak – syczy, ciągnąc mnie do swojego gównianego vana. – Mam dość wożenia twojego chudego dupska.
Wyrywam mu się, po czym podchodzę do drzwi pasażera i wsiadam do środka. Gdy wyglądam przez szybę, ten mężczyzna z chodnika wciąż się na mnie patrzy. Wyciągnął dłoń z centem w moją stronę. Moneta błyszczy w blasku słonecznych promieni.
Za późno, stary. Teraz możesz sobie ją wziąć.
Wzruszając ramionami, macham do niego. Guy wyjeżdża z parkingu. Gdy tylko z głośników ponownie rozlega się jego ulubiona muzyka country, zakładam słuchawki i pogłaśniam moją Meg Myers, by odciąć się od reszty świata. Zamykam oczy, starając się nie liczyć czasu, który pozostał do chwili, w której moje życie nareszcie się rozpocznie.

***
Dwa tygodnie później…

– Casey! – Guy woła mnie z salonu.
Staram się go zignorować. Żuję gumę, wpatrując się w świadectwo, które trzymam w dłoniach.
Mlask. Mlask. Mlask.
Zrobiłam to. Zdałam wszystkie egzaminy. Oczywiście musiałam ukraść pieniądze Guyowi, by móc za nie zapłacić, ale on nie musi o tym wiedzieć. Byłam dumna jak paw, gdy rzuciłam świadectwo na biurko mojego szkolnego psychologa, mówiąc, że znikam z ich przeklętej dziury. Nie jestem już ich więźniem. Dyrektor, psycholog oraz moja kuratorka zdecydowali, że nie muszę już dłużej chodzić do szkoły. Niestety wciąż jestem przykuta do Guya, ale to potrwa tylko do świąt Bożego Narodzenia.
Potem będę wolna.
Mlask. Mlask. Mlask.
– Casey! Chodź tutaj, do cholery!
Prychając, wkładam świadectwo do plecaka, w którym trzymam najpotrzebniejsze rzeczy. Tak na wszelki wypadek, gdybym nagle musiała się stąd zwijać. Przez te wszystkie lata wiele razy, bez żadnego ostrzeżenia, wyrywano mnie z jednego domu i umieszczano w innym. Na początku płakałam za rzeczami, które musiałam zostawić, ale teraz po prostu mogę zabrać je ze sobą. Kładę plecak na łóżku, chwytam swoją czapkę, po czym wychodzę z pokoju, który dzielę z inną dziewczyną. Kilka dni temu wyraźnie się ochłodziło i teraz jest mi zimno nawet wtedy, gdy założę kilka warstw ubrań. Założywszy czapkę, idę do salonu.
– Ach, tu jest nasza mała miss – mówi Guy dumnym głosem.
Na dźwięk jego tonu prawie dławię się gumą. Od kiedy zaczął zachowywać się jak ojciec? Patrzę na niego podejrzliwie. Dostrzegam, że jedną kieszeń ma wypchaną banknotami, które wystają z niej na zewnątrz.
– Oto ona, Casey Doe. – Ściska mnie. Ciarki przechodzą mi po plecach.  – Wszyscy jesteśmy z niej dumni. Właśnie zdała maturę.
– To imponujące – szepcze inny, głęboki głos.
Odwracam głowę w stronę, z której dochodzi, i pierwsze, co widzę, to buty. Czarne, lśniące, eleganckie, drogie. Spoglądając w górę, zauważam luźne spodnie spięte skórzanym paskiem, a następnie elegancki, czarny krawat oraz opaloną szyję. Mężczyzna ma czarny zarost. Jego pełne usta uśmiechają się szczerze. Patrzę mu w oczy.
Są brązowe.
Zachęcające.
Ciekawe.
Smutne.
Mrugam zaskoczona, ale nie mogę oderwać od nich wzroku. Wydają się znajome, jakbym już kiedyś je widziała. Jednak nie mogę skojarzyć tego kolesia.
– Nazywam się Tyler Kline – przedstawia się łagodnym, ciepłym głosem. – Cieszę się, że mogę cię poznać.
– Cześć – mówię, podejrzliwie przyglądając się dłoni, którą wyciągnął w moją stronę.
Mlask. Mlask. Mlask.
Żuję nerwowo gumę.
– Cześć. – Uśmiecha się jeszcze szerzej.
Mlask. Mlask. Mlask.
Unoszę brew, co skłania go do mówienia dalej.
– Idziesz ze mną do domu – oznajmia cicho, a ja widzę w jego brązowych oczach smutek, który ściska moje serce.
– Dlaczego? – pytam, wyrywając się z objęć Guya. – Gdzie jest Lola? – Moja kuratorka zawsze jest obecna, gdy zmieniam miejsce zamieszkania.
– Lola na wszystko zezwoliła – odpowiada Guy, ale ja wiem, że kłamie.
Krzyżuję ręce na piersiach i wzdrygam się. Nie wiem, czy to przez zimno, czy niepokój, który czuję. W każdym razie nie mam zamiaru nigdzie iść z tym nieznajomym mężczyzną.
– Zimno ci? – pyta Tyler, a ja widzę w jego spojrzeniu prawdziwą troskę. Coś w sposobie, w jaki zareagował, sprawia, że nieco się uspokajam.
– Zawsze jest mi zimno – mamroczę.
– Mój dom jest ciepły. – Jego brązowe oczy wpatrują się we mnie błagalnie.
– Zaufaj mi, dzieciaku. Będzie ci tam znacznie lepiej – nalega Guy.
– Czy on ci zapłacił? – Wbijam w niego wzrok, po czym wskazuję na wypchaną kieszeń. – Co tu się dzieje?
Tyler napina się i podchodzi do mnie. Gdy kładzie mi dłoń na barku, nie wzdrygam się, ani nie uciekam. Jego dłoń jest ciepła. Kojąca.
– Proszę, Casey.
Nie dzieciaku. Nie moja droga. Nie wałkoniu. Nie wyrzutku.
Tylko Casey.
– Nazywam się Casey White, a nie Casey Doe – wyrzucam z siebie. Czuję, jak gorące łzy napływają mi do oczu.
Tyler podchodzi jeszcze bliżej, nie zdejmując dłoni z mojego barku. Jest ode mnie o wiele wyższy. Poza tym ładnie pachnie.
– To nazwisko podoba mi się bardziej – szepcze. – Proszę, chodź ze mną. Dam ci wszystko, czego pragniesz.
Gapię się na niego i nagle zaczynam się śmiać.
– Chcę nowy samochód – żądam śmiało, uśmiechając się ironicznie.
On jednak tylko szczerzy się do mnie swoimi białymi zębami i nawet przez sekundę nie traci pewności siebie.
– Zaraz pojedziemy jakiś wybrać. Najnowszy model mercedesa podobno jest świetny. Jaki kolor lubisz najbardziej?
– C-co? – jąkam się.
– Wszystko.
– Dobrze. – To słowo wypada z moich ust, zanim zdążę je powstrzymać. Dobrze? Chcesz iść z facetem, który ewidentnie przekupił twojego zastępczego ojca tylko dlatego, że zaoferował ci samochód? Zwariowałaś?
To nie zabawa, moja droga.
Doktor Cohen ma rację. To nie jest zabawa. To moje życie i muszę posunąć się do przodu tak szybko, jak to tylko możliwe. Jeśli będę miała samochód, będę mogła zniknąć w chwili, w której skończę osiemnaście lat i przejechać połowę Stanów, zanim ktokolwiek się zorientuje. Mój nowy start jest tak blisko. Prawie mogę go posmakować.
Odchrząkuję, a następnie podnoszę głowę.
– Dobrze.
Tyler ponownie się uśmiecha, ściskając mój bark.
– Dziękuję, Casey. Nie zawiodę cię.
Nie mam czasu zastanowić się nad jego słowami, bo Guy nagle wpycha mi mój plecak, po czym wypycha nas oboje za drzwi.
Wszyscy w moim życiu mnie zawiedli, nawet moja własna matka.

Dlaczego Tyler Kline sądzi, że jest inny od reszty?

Rozdział 2 

Tyler 

Tym razem upadłem naprawdę nisko.
Zapłaciłem mężczyźnie dwadzieścia tysięcy dolarów, by móc zabrać jego przybraną córkę. Myślałem, że będzie stawiał opór albo się rozmyśli. Nie spodziewałem się, że dam mu pieniądze i dziesięć minut później będę jechał z nią samochodem. Chciał tylko wiedzieć, jak się nazywam oraz gdzie mieszkam, a ja z ochotą udzieliłem mu tych informacji, wręczając pieniądze. Nic innego nie było ważne.
Liczy się tylko ona.
Dałbym mu wszystko.
Musiałby mnie tylko o to poprosić.
Kurwa.
Przecież to jest cholernie nielegalne.
Mam trzydzieści dwa lata i nie mam żadnego interesu w opiekowaniu się nastolatką.
Mam jednak swoje powody. Są dobre. Mają sens. Muszę tylko zachować ostrożność. Jeden krok w złą stronę może wszystko zniszczyć.
Mlask. Mlask. Mlask. Mlask.
Ona żuje tę gumę tak, jakby nie wiedziała, co innego może teraz zrobić. Ściska swój plecak, który jest podarty i brudny, i wygląda tak, jakby zaraz miał się rozpaść. Chcę zamienić go na nowy. Chcę dać jej wszystko.
Chcę to zrobić, bo sam chcę od niej wszystkiego.
– Jesteś głodna? – pytam, spoglądając na jej twarz.
– Tak – odpowiada, spinając się.
– Na co masz ochotę?
Powoli odwraca głowę w moją stronę, a ja cieszę się, że pada na nas światło, bo w końcu mogę dobrze przyjrzeć się jej twarzy. Wciąż staram się zrozumieć, co takiego w niej przebija mrok, rozjaśniając go światłością. Mruga niewinnie tymi niebieskimi oczami i jest tak cholernie drobna. Dosłownie znika w swoim ubraniu. Naciągnęła nisko czapkę. Nawet pod tyloma warstwami jest jej zimno. Jej nos jest zaczerwieniony, a ciało drży.
Chociaż zalewam się potem, sięgam do przodu, po czym podkręcam ogrzewanie. Wkraczam na nowe, nieznane terytorium. Każdego dnia zawieram transakcje i zabezpieczam przyszłość mojej rodziny, ale to jest coś zupełnie nowego.
Wciąż nie wiem wielu rzeczy o świecie, o ludziach, ale po prostu to zaakceptowałem.
– Może masz ochotę na stek? – pytam.
– Nie wiem… – Wzrusza ramionami, wyglądając przez okno. – Mam być szczera?
– Bądź szczera. – Uśmiecham się.
Kiedy ponownie odwraca się, wbija we mnie lodowate, niebieskie oczy.
– Nigdy nie jadłam steku – mówi.
Chcę się roześmiać z jej żartu, ale nagle zdaję sobie sprawę, że mówi poważnie. To biedne, niekochane dziecko nigdy nawet nie jadło potrawy, która dla mnie jest czymś oczywistym. Stek to jeden z moich ulubionych posiłków. Włączam kierunkowskaz i jadę prosto do jednej z najlepszych restauracji ze stekami w całym mieście.
– Cedrowy Pień – czyta napis nad wejściem. – Brzmi apetycznie.
– Tu serwują tak pyszne jedzenie, że lepszego w życiu nie jadłaś – oświadczam, tym razem nie będąc w stanie powstrzymać śmiechu.
– To nie będzie wielki wyczyn – mówi sucho, a ja zatrzymuję się i wyłączam silnik.
– Kupię ci cieplejsze ubrania. Zjemy obiad i pojedziemy do sklepu, dobrze?
– Czego ty właściwie ode mnie chcesz? – Mruży oczy. Przygląda mi się, tak jakby chciała mnie rozszyfrować, a ja widzę w nich strach, który mnie przeraża.
Nawet przez sekundę nie pomyślałem o tym, że ona może myśleć, że chcę wykorzystać ją seksualnie.
– Ja… – stękam. – No dobrze, chcę czegoś – mówię, a ona sztywnieje.
– Może powinieneś zawieźć mnie z powrotem – proponuje. – Nie będę dobra w tym, czego chcesz, cokolwiek to jest. Uwierz mi, nie znam się na tych sprawach.
– Nie chodzi mi o to. – Kręcę głową. – Naprawdę. Potrzebuję czegoś znacznie prostszego. Potrzebuję ciebie.
– Będę z tobą szczera, Tyler. To wszystko zaczyna być cholernie przerażające.
Ponownie kiwam głową i przejeżdżam dłonią po twarzy.
– Tak, cholernie przerażające – zgadzam się z nią. – Przysięgam, że nie jestem zboczeńcem. Możesz mi zaufać.
– To chyba mówi każdy z tych mężczyzn, którzy zwabiają młode dziewczyny do swoich samochodów…
Czuję nagłe ukłucie winy. O niektórych rzeczach nie powinienem mówić. Coś podpowiada mi, że mogłyby ją zdenerwować.
– Po prostu pozwól mi się nakarmić, Casey. Teraz pragnę tylko tego.
Kiedy otwiera drzwi samochodu, drży.
– Teraz? – rzuca.
Cholera.
Wysiadam z audi, a następnie idę za nią. Ma tylko metr pięćdziesiąt, ale porusza się naprawdę szybko. Jest już przy drzwiach restauracji, gdy w końcu ją doganiam. Chwytam za klamkę i otwieram drzwi.
– Damy przodem.
– Nie widzę tu żadnych dam – parska.
– Dzień dobry, jak mogę… – Kelnerka podchodzi do nas i przerywa w pół słowa na widok Casey.
Odchrząkuję i otwieram usta, ale Casey znowu mnie wyprzedza.
– Stolik dla dwojga. Taki blisko wyjścia. Ten koleś jest trochę dziwny i chciałabym szybko zwiać, gdyby zaczął się do mnie przystawiać – mówi z kamienną twarzą.
Kobieta wbija w nią zaskoczone spojrzenie, po czym spogląda na mnie bezradnie.
– Stolik dla dwóch osób. Przy oknie. Niedaleko wyjścia – powtarzam z uprzejmym uśmiechem.
– Oczywiście. – Kiwając głową, chwyta dwie karty dań. – Proszę za mną.
Casey posyła mi szelmowski uśmieszek, który rozgrzewa moje serce. To. To właśnie dlatego ona jest tu ze mną. Może nie rozumiem ludzi zbyt dobrze, ale doskonale wiem, co oznacza taki uśmiech. Ta dziewczyna jest naładowana pozytywną energią. Nie jest kimś, kto ślepo podąża za tłumem. Tacy ludzie trafiają się bardzo rzadko. Tacy ludzie zasługują na odnalezienie innych, w których również płynie taka sama pozytywna energia.
Gdy podchodzimy do stolika, odsuwam dla Casey krzesło. Wskazuję jej, by na nim usiadła, ale ona przygląda mi się podejrzliwie, jednak w końcu zajmuje swoje miejsce. Siadam na krześle. Po chwili do naszego stolika podchodzi kelner.
– Co mogę podać państwu do picia? – pyta.
– Dla mnie kieliszek najlepszego wina, jakie tu macie – żąda Casey i unosi brew, spoglądając na mnie wyzywająco.
– Colę. – Kręcę głową. – Poprosimy dwie szklanki coli.
Kelner kiwa głową, po czym odchodzi od stolika.
– Straszny z ciebie sztywniak – wzdycha Casey. Zaczyna wiercić się na krześle, przez co przyciąga uwagę innych gości, ale ja się tym nie przejmuję. Nic nie jest w stanie mnie zawstydzić.
– Jestem przestępcą.
Unosi brew, ale nie wydaje się być przerażona tym, co właśnie usłyszała.
– Przyprowadzenie cię tutaj nie było w pełni legalne, co czyni ze mnie prawdziwego przestępcę. Ale nawet prawdziwy przestępca nie poda alkoholu nieletniej – dokańczam z uśmiechem.
Casey przestaje wiercić się na krześle.
– Ludzie się na mnie gapią – mówi.
– Pozwól im się gapić.
– Nie pasuję do tego miejsca.
– Dlaczego tak myślisz?
– Bo nie jestem taka jak oni. Nie jestem taka jak ty.
– Masz szczęście, że nie jesteś. – Pocieram kark dłonią.
– Powinnam się ciebie bać. – Patrzy na mnie zdezorientowana.
– Dlaczego? – pytam obrażony.
Na jej ustach ponownie rozkwita ten wspaniały, kojący duszę uśmiech. Gdyby tylko.
– Bo jesteś mafiosem, prawda? Zamierzasz sprzedać mnie jako niewolnicę seksualną lub dorobić się, sprzedając moje organy na czarnym rynku, co, przestępco?
– Tak naprawdę nie wziąłem tych możliwości pod uwagę. – Unoszę brew. – Ale skoro już o tym wspomniałaś, to jestem ciekawy, ile dostałbym za twoją wątrobę.
– Dupek – odcina się.
– Nie zamierzam cię sprzedać ani wykorzystać. Nie jestem potworem.
– Nie wiem dlaczego, ale ci wierzę, co trochę mnie przeraża – przyznaje łagodnym tonem, spoglądając w okno.
– Na co masz ochotę? – pytam ponownie, zmieniając temat. – Tutaj mają pyszne nadziewane grzyby. Może weźmiemy je jako przystawkę?
Spogląda na mnie i krzywi się, ale mimo to kiwa głową.
– No dobrze, niech ci będzie.
Jej krótkie odpowiedzi wcale mi nie przeszkadzają.
– Polecam stek. Średnio wysmażony. Odrobina krwi jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
– Powiedział podejrzany typ, który chce sprzedać moje organy na czarnym rynku.
– Po prostu coś wybierz. – Śmieję się, wskazując na menu. – Nie zamierzam cię zabić.
– Znasz mnie dopiero od trzydziestu minut – szepcze. – Większość ludzi zaczyna mnie nienawidzić dopiero po dwóch lub trzech dniach.
Mrużę oczy. Czuję ukłucie w sercu.
– Nienawiść to mocne słowo. Dlaczego ktoś miałby cię nienawidzić?
Casey podnosi zawinięte w papierową chusteczkę sztućce i wyjmuje widelec, po czym w roztargnieniu zaczyna stukać nim w pusty kieliszek do wina.
Stukstukstukstukstukstukstukstukstuk.
Czekam cierpliwie, aż odpowie.
– Bo jestem wkurzająca – odpowiada po długiej przerwie, nie przestając stukać w kieliszek. Inni goście spoglądają w naszą stronę.
– Kto tak twierdzi? – pytam.
Przestaje stukać, a potem wskazuje widelcem na kogoś.
– Na przykład tamten łysy gość, ten z czerwoną gębą. Wkurzam go, bo głośno się zachowuję.
Zauważam, że tamten mężczyzna rzeczywiście patrzy się na nią rozeźlonym wzrokiem. Zaciskam szczękę i również wbijam w niego piorunujące spojrzenie, po czym pokazuję mu, by się odwrócił. Słyszę, jak głośno wzdycha, odwracając się do swojego stolika.
– Pfff – mruczy Casey.
Stuk. Stuk. Stuk.
Tym razem stuka wolniej.
– Mnie nie wkurzasz.
– Kłamiesz. – Śmieje się. Ma ładny, melodyjny śmiech.
– Nie kłamię.
Unosi brew tak wysoko, że prawie znika pod jej czapką.
– To dlaczego mnie tu przyprowadziłeś?
– Tak szczerze? – odpowiadam pytaniem na pytanie.
– Tak szczerze. – Uśmiecha się.
– Mój młodszy brat cię lubi.
Stuk. Stuk. Stuk.
– Kim jest twój brat?
– Ma na imię Torin.
– To dziwne imię.
– A on jest dziwnym mężczyzną.
Casey nagle sztywnieje, po czym przestaje stukać widelcem w kieliszek.
– Macie zamiar mnie torturować?
– Nie, na miłość boską. – Kręcę głową. – Co oni każą wam czytać w tej szkole?
– Powinieneś raczej spytać, czego nie pozwalają nam czytać – odpowiada szelmowsko.
– Nie zamierzam cię torturować. Chcę tylko, żebyś z nami zamieszkała. Była z nami. Dotrzymywała nam towarzystwa – przyznaję, a serce wali mi w piersi.
Żeby to tylko było takie proste.
– Pozwól, że to wyjaśnię – mówi i wskazuje na mnie widelcem. – Ja – wskazuje na siebie – mam zabawiać ciebie? – Ponownie wskazuje na mnie.
– Nie masz mnie zabawiać – mruczę. – Po prostu bądź.
– Właśnie stałeś się jeszcze bardziej przerażający, Tyler – parska.
– Proszę – szepczę błagalnym tonem.
Nagle przestaje być rozbawiona. Zaczyna mi się przyglądać.
– Naprawdę nie kłamiesz?
– Nigdy nie kłamię.
– Nie skrzywdzisz mnie?
– Nigdy.
– I kupisz mi samochód? Bez żadnych zobowiązań?
– Dam ci wszystko, czego zapragniesz.
– Nawet własny pokój z kominkiem?
W całym domu jest tylko jeden kominek, który znajduje się w moim pokoju, ale ona może w nim zamieszkać.
– Możesz zamieszkać w moim pokoju. Tam jest kominek.
– Jaki jest haczyk?
Mój brat.
– Torin – zaczynam. – On… – Rozglądam się dookoła i krzywię na widok wpatrzonych w nas ludzi. – Inni ludzie patrzą na niego tak jak na ciebie.
Gdy ponownie spoglądam na nią, jej oczy są wypełnione łzami.
– Nie mogę się doczekać, kiedy go poznam.

Rozdział 3 

Casey 

Lubię Tylera. Wciąż się uśmiecha i ma radosne oczy. Jednak wiem, że pod tym uśmiechem skrywa smutek, którego głębia przenika mnie aż do szpiku kości. Nie znam go na tyle dobrze, by móc go o to spytać, ale nie mogę przestać o tym myśleć.
Gdy tylko wspomina o Torinie, nagle się zmienia. Jest dumny, ale zachowuje się tak, jakby się przed czymś bronił. Zastanawiam się, co może być nie tak z jego bratem. Przez te wszystkie lata, które spędziłam w zastępczych domach, poznałam upośledzone dzieci, więc to dla mnie nic nowego. Może niedługo powie mi coś więcej. Na razie zamierzam cieszyć się czasem spędzonym w restauracji, do której nie pasuję, siedząc naprzeciw mężczyzny, który byłby dla mnie idealny, gdybym tylko była po drugiej stronie swojego życia. Tej szczęśliwej. Tej, która rozpocznie się, gdy skończę osiemnaście lat.
– Poproszę keczup – bełkoczę do kelnera, a on patrzy na mnie z przerażeniem. Jego oczy są wielkie jak spodki.
Tyler się śmieje.
– Proszę przynieść nam keczup – mówi do niego.
Gdy kelner odchodzi, Tyler wskazuje mój stek.
– Keczup nie będzie ci potrzebny. Zaufaj mi.
Unoszę brew, a następnie zaczynam kroić mięso. Ładnie pachnie. Przez swoje niecałe osiemnaście lat życia nigdy nie jadłam czegoś podobnego. Moim najwytworniejszym posiłkiem był gulasz, który Guy przyrządził według przepisu otrzymanego od jednej matki z kliniki.
Podnoszę kawałek steku do ust. Tyler przygląda mi się z niecierpliwością. Chce, aby mi smakował. Boże, mam nadzieję, że będzie mi smakował. Wsuwam go do ust i nagle przeżywam prawdziwą eksplozję niesamowitego smaku. Nie mogąc powstrzymać jęku przyjemności, zaczynam żuć mięso.
– Dobre?
– Rzeczywiście są najlepsze – zgadzam się z nim.
– Wciąż chcesz oblać go keczupem?
– Nigdy w życiu.
Śmieje się. Lubię jego śmiech. Żaden dorosły człowiek nigdy nie chciał mnie lepiej poznać lub zrozumieć. Nikt nigdy nie spytał mnie o zdanie, czy zainteresował się tym, czego pragnę.
Nikt oprócz Tylera.
On wydaje się szczerze pragnąć mojego szczęścia.
Nie jestem w stanie tego zrozumieć.
Kiedy jemy posiłek, zastanawiam się, z jakich innych powodów chciałby właśnie taką dziewczynę jak ja. Może skłamał, gdy mówił, że nie handluje żywym towarem lub ludzkimi organami. A może mówi prawdę. A co, jeśli to wszystko okaże się jeszcze prostsze i może po prostu chce, żebym z nim sypiała? Bardzo chciałabym być tym zdegustowana, ale nie mogę zaprzeczyć, że to dość przyjemna wizja. Nie żebym kiedyś w ogóle uprawiała seks albo ktoś tak przystojny i bogaty zainteresował się kimś takim jak ja.
– Opowiedz mi o sobie, Casey.
Mogę dużo o sobie powiedzieć. Uwielbiam czytać. Moją sekretną słabością są prowokujące do myślenia książki. Muzyka koi moją duszę. Uwielbiam ciepło. Nienawidzę śniegu. Nie znoszę wakacji, bo wtedy jestem dręczona wszystkim tym, czego nigdy nie miałam. Najmniej lubię zajęcia z angielskiego, bo podczas nich omawiamy same nudne teksty, a ja lubię przemoc, seks i krew w literaturze. Najbardziej lubię matematykę. Gdy myślę o liczbach, rozumiem je. Zawsze chciałam mieć zwierzaka, ale w żadnym z domów, w których mieszkałam, nikt nigdy mi na to nie pozwolił. 
Jednak nie wyznam mu żadnej z tych rzeczy.
– Uwielbiam kosmiczne ciasteczka – mówię.
Tyler mruży oczy.
– Kosmiczne ciasteczka?
– To o nie toczą się wszystkie wojny. To o nie spiera się wszechświat. To właśnie nimi wyrażamy szczęście w każdym z istniejących języków. – Szczerzę się, a on kręci głową.
– A gdzie mogę dostać te kosmiczne ciasteczka? Zaczekaj – przerywa nagle. – Mówisz o ciastkach z marihuaną?
Wybucham śmiechem, a gość z czerwoną twarzą gromi mnie wzrokiem.
– Nie! To zwykłe ciasteczka. Guy czasami je kupuje, ale nigdy nie starczają na długo. Dzieciaki się o nie biją.
– Powiem Ethel, by je kupiła – zapewnia mnie.
– Ethel? To twoja żona? – Serce przestaje mi bić. Nawet przez chwilę nie pomyślałam, że on może mieć rodzinę. Nie zauważyłam obrączki, ale to przecież nie musi niczego oznaczać.
– Nie, nie jestem żonaty. Ethel jest naszą kucharką i gosposią.
Wow. Naprawdę ma sporo kasy. Muszę o tym pamiętać.
– Rozumiem.
– Powiedziałaś mi o ciasteczkach, ale chyba zastanawiasz się nad czymś innym. Czyżby te myśli nie chciały wyjść na zewnątrz, czy może po prostu wolisz odsłonić tylko kawałek siebie? – pyta, mrużąc oczy, jakby chciał mnie zrozumieć.
Powodzenia.
Sama ledwie siebie rozumiem.
– Zwykle mówię ludziom to, co chcą usłyszeć – przyznaję.
Tyler zaciska usta, wbijając we mnie surowe spojrzenie.
– Mnie musisz powiedzieć wszystko, Casey.
No dobrze.

***

– Dziwnie się czuję – mówię, gdy muskam palcami jedwabisty materiał.
– Dlatego, że kupuję ci ubrania?
Kiwam głową, ale nie patrzę na niego. Obiad w restauracji był fajny i odprężający, ale teraz powietrze jest naładowane oczekiwaniami. Nie wiem, co mam zrobić ani jak powinnam się zachowywać. Sprzedawczyni wciąż posyła mi pogardliwe spojrzenia, ale gdy Tyler ją o coś pyta, cała promienieje. 
– Mają tu coś wygodnego? – pytam go po kilku minutach.
Podchodzi do mnie i rozgląda się wokół. 
– Ach, to przecież nie do końca jest twój styl, prawda?
– Nie.
– Wybacz mi. – Oddycha ciężko. – Niezbyt znam się na kobietach.
Rumienię się, gdy sugeruje, że dla niego jestem kobietą. Ludzie różnie mnie nazywali, ale nikt nigdy nie nazwał mnie kobietą. Byłam dzieciakiem, dziewczyną, francą, ale nigdy kobietą.
– Zauważyłam jedno miejsce po drodze – mamroczę, po czym szybko wychodzę ze sklepu.
Tyler bez wysiłku mnie dogania. Zmierzam w kierunku sklepu w centrum handlowym, o którym tyle słyszałam w szkole. Ten sklep jest dla ludzi takich jak ja. Dobiega z niego głośna rockowa muzyka, a na pomalowanych na czarno ścianach wiszą bluzy oraz koszulki z logo zespołów. Kiedy wchodzimy do środka, facet z dwoma kolczykami w ustach i słowem „Harmonia” wytatuowanym na policzku podchodzi do nas.
– W czym mogę pomóc?
– Ona potrzebuje czegoś ciepłego – mówi Tyler.
– Dziękuję, poradzę sobie. – Kiwam głową.
– Jeśli ty lub twój tata będziecie czegoś potrzebować, daj mi znać.
Na dźwięk tych słów serce podchodzi mi do gardła. Ja nie mam ojca. Nie mam nikogo. Tyler nie protestuje i nie oznajmia, że nie jestem jego córką, a ja przez krótką chwilę jestem mu za to wdzięczna. Kiedy robimy zakupy, przez sekundę udaję, że rzeczywiście nią jestem.
– Nadchodzi zima? – pyta, pokazując mi bluzę z Jonem Snowem.
– Nie musisz mi o tym przypominać – odpowiadam ze śmiechem. Po kilku minutach znajduję bluzę, która mi się podoba. – Chcę tę. 
Tyler przeszukuje stosik bluz, po czym wyciąga mniejszy rozmiar.
– Ta powinna na ciebie pasować.
– Okej – mówię. – To wszystko.
Patrzy się na mnie, jakbym postradała zmysły.
– Nie ma mowy. Wybrałaś tylko jedną bluzę.
– Dobrze, tato. – Śmieję się.
Macha do sprzedawcy.
– Poproszę każdą bluzę w tym stylu w mniejszym rozmiarze – mówi. Sprzedawca jest zaskoczony. 
– Mamy przynajmniej dwadzieścia takich – oświadcza.
– Chcę wszystkie. Czy może mi pan pokazać, gdzie są inne ciepłe rzeczy?
– Oczywiście. Są tutaj.
Tyler i ja buszujemy w skarpetkach z zabawnymi nadrukami. Każda para ma inny kolor. Większość to podkolanówki, które uwielbiam. Potem przeglądamy piżamy. Są po prostu absurdalne, ale i tak je uwielbiam. Znajdujemy nawet ciepłe spodnie, w których można spać. Następnie wybieram też kilka par dżinsów. Kiedy zakupy dobiegają końca, zaczynam się martwić, że to wszystko będzie sporo kosztowało.
– Casey, mogłabyś skoczyć do sklepu ze słodyczami i kupić mi ogniste cukierki? Zaraz tam przyjdę. Nie krępuj się i weź też coś dla siebie.
Tyler nie chce, abym usłyszała, ile zapłaci za moje ubrania. Tak naprawdę wcale nie chcę wiedzieć. Chwytam dwa dwudziestodolarowe banknoty, które mi podaje, po czym wkładam je do kieszeni bluzy, a następnie idę prosto do sklepu ze słodyczami. Wrzucam do małej siateczki ogniste cukierki, zawiązuję ją, a potem chwytam kolejną i wrzucam do niej tropikalne Skittlesy.
– Te siateczki szybko się wypełniają. Może powinnaś zwolnić – mówi do mnie starszy mężczyzna siedzący za ladą.
Tyler dał mi sporo pieniędzy, więc stać mnie na te słodkości. Ignoruję starszego pana i wrzucam cukierki do siateczki. 
– Panienko. – Głos mężczyzny staje się ostrzejszy.
Zawiązuję siateczkę z cukierkami, po czym podchodzę do półki, na której znajdują się czekoladowe kuleczki.
– Panienko. – Starszy mężczyzna ponownie zwraca się do mnie ostrym tonem. – Muszę cię poprosić o opuszczenie sklepu.
– Dlaczego? – Wbijam w niego wzrok.
– Ten sklep jest dla klientów, którzy mogą sobie pozwolić na zakup tych słodyczy.
– Policzyłam, że będą kosztować trzydzieści osiem dolarów – cedzę przez zaciśnięte zęby. Zawiązawszy ostatnią siateczkę, kładę ją na wadze stojącej na ladzie i rzucam obok dwie dwudziestki.
Starszy mężczyzna podlicza rachunek.
– Razem to będzie czterdzieści jeden dolarów i czterdzieści trzy centy.
Chcę mu powiedzieć, by odliczył czekoladowe kuleczki, ale nie zdążam tego zrobić, ponieważ ktoś kładzie na ladzie dwa dolary. Patrzę na Tylera z wdzięcznością. Staruszek prostuje się, po czym wydaje mi resztę. Tyler podnosi siatki ze słodyczami, wskazując głową na wyjście.
Krzywiąc się, zabieram mu słodycze, po czym kieruję się w stronę drzwi.
– Jeśli jeszcze raz potraktuje pan kogoś w ten sposób, to kupię ten sklep tylko po to, aby pana zwolnić – syczy Tyler do sprzedawcy.
W całym swoim dotychczasowym życiu nigdy nie uśmiechnęłam się tak szeroko, jak w tej chwili.

***

Kupił mi bardzo drogie auto, które jest tak luksusowe, że boję się nawet na nie spojrzeć. Teraz należy do mnie. A przynajmniej będzie należało od dnia, w którym skończę osiemnaście lat. To kolejna obietnica Tylera, w którą chcę wierzyć.
Sprzedawca powiedział, że dostarczą je za tydzień, ale przecież ja i tak nie umiem prowadzić.
Nieważne.
– Casey. – Tyler zwraca się do mnie, kiedy już jesteśmy w jego samochodzie. 
Kiedy odwracam się w jego stronę, zauważam, że jest spięty i zdenerwowany. Również zaczynam się denerwować, zwłaszcza że zjeżdżamy z głównej drogi w ciemną, krętą uliczkę otoczoną z obu stron drzewami.
– Tak?
Tyler masuje kark, spoglądając na mnie. Jego oczy są pełne bólu.
– To może się nie spodobać Torinowi. On jest przyzwyczajony do swojego harmonogramu i rutyny, i… – Przerywa, po czym wzdycha. – Wiem jednak, że tego potrzebuje. Obiecaj mi, że z nami zostaniesz. Jeśli poczujesz się niekomfortowo, porozmawiaj ze mną, zanim podejmiesz pochopną decyzję, dobrze?
Zaczynam szczękać zębami, ale nie z zimna. Jestem zaniepokojona tym, co usłyszałam. Tyler podkręca temperaturę w samochodzie. Ten gest sprawia, że cały mój niepokój ulatuje, jak powietrze z przebitego balonu.
– Obiecuję.
Uśmiecha się do mnie z wdzięcznością, po czym przez następne kilka minut jedziemy w ciszy. Kiedy docieramy na miejsce, jestem bardzo zdumiona. Dom Tylera jest tak ogromny, że brakuje mi tchu. Nigdy nie widziałam tak dużej posiadłości. 
– Mieszkasz w zamku! – wykrzykuję. Serce wali mi w piersi. Co prawda większość zamków jest zbudowana z cegieł, ale to wciąż jest zamek. Nawet jeśli jest z drewna.
Tyler śmieje się, zatrzymując samochód na podjeździe. 
– Nie powiedziałbym, że mieszkam w zamku, ale tak, to jest mój dom.
Wyłączywszy silnik, sięga do kieszeni marynarki.
– Proszę. To dla ciebie.
Biorę iPhone'a, który mi wręcza, i wpatruję się w niego.
– Co to?
– Dzięki temu będę mógł w każdej chwili się z tobą skontaktować. Chcę, żebyś zawsze miała go przy sobie i mogła do mnie zadzwonić lub napisać, jeśli nie będzie mnie w domu.
Czuję nagły atak paniki, który rozlewa się w moim żołądku niczym chmara robaków. 
– Dobrze.
Chcę mu powiedzieć, że mnie przeraża, ale nie potrafię tego z siebie wydusić. Kiedy patrzę na niego, mruży oczy, po czym kładzie dłoń na mojej ręce. 
– To się uda. To musi się udać.
Po tych słowach wysiada z samochodu, podchodzi do drzwi od strony pasażera i je otwiera. Na schodach prowadzących do domu pojawia się wysoki starszy pan, który kiwa głową na powitanie. – Lokaj. Nieźle – szepczę pod nosem. Tyler chichocze.
– Lepiej nie nazywaj tak Ronniego w jego obecności.
– A na jakim stanowisku tutaj pracuje?
– Jest pomocą domową. 
– Brzmi lepiej niż lokaj – mówię, zmierzając za Tylerem do domu. 
W całej posiadłości panuje mrok, ale jest ciepło. 
– Strasznie tu ciemno – oznajmiam, gdy prowadzi mnie do pomieszczenia z rozpalonym kominkiem, nad którym wisi ogromny portret rodzinny. 
Od razu rozpoznaję uśmiech Tylera. Na obrazie jest małym chłopcem, ma siedem lub osiem lat, a jego młodszy brat jest dzieckiem, które ma najwyżej roczek. Poza maleństwem wszystkie osoby uśmiechają się, wyglądają na szczęśliwe. Ojciec czule obejmuje swoją śliczną żonę, a drugą dłoń trzyma na ramieniu Tylera.
To rodzina.
Nie wiem, jak się czuje ktoś, kto ma prawdziwą rodzinę. 
Mogę sobie tylko wyobrazić, że czuje ciepło i jest szczęśliwy.
Pewnego dnia chciałabym mieć własną rodzinę. 
– To stary dom – mówi Tyler. W jego głosie słyszę, że jest odrobinę spięty. – Wybudowano go specjalnie dla jego poprzednich właścicieli.
– Nieźle.
Przygląda mi się, mrużąc oczy.
– Casey, w tym domu nie ma okien.

Rozdział 4 

Tyler 

Jej twarz nie zdradza żadnych emocji, ale w niebieskich oczach widzę strach. Rozgląda się po pokoju i marszczy nos, gdy spogląda na zasłony.
– Tu jest jedno okno – mówi, oddychając z ulgą. – Przez chwilę naprawdę ci uwierzyłam.
Rozsuwam zasłony, za którymi znajdują się drewniane panele.
– Dlaczego w tym domu nie ma okien? – pyta cichym, trzęsącym się głosem. Jest przestraszona.
Chciałbym ją przytulić i obiecać jej, że jest bezpieczna.
– Pierwszy właściciel tego domu miał chorą córkę. Lekarze myśleli, że jest uczulona na słońce. Wybudował tę posiadłość dla niej, by mogła się po niej swobodnie poruszać.
– W tej chwili to wszystko stało się tysiąc razy bardziej przerażające, Ty – stęka Casey. Jej słowa sprawiają, że serce skacze mi do gardła.
Ty. Tak nazywała mnie moja mama. Na to wspomnienie oblewa mnie fala niesamowitej miłości.
– To nie jest ta przerażająca część tej opowieści, kochanie.
– Może powinieneś odwieźć mnie do domu. – Casey unosi brew.
– Do Guya? Nie. To jest teraz twój dom – mówię ostrym tonem. Nie chcę tak brzmieć, ale kiedy patrzę na nią, stojącą w naszym salonie, wiem, że pasuje do tego miejsca. Widzę to. On też to zobaczy.
– Wiedziałam, że jest jakiś haczyk – syczy.
Ściskam palcami nos, po czym zamykam powieki.
– Nie ma żadnego haczyka. – Otwieram oczy i wbijam w nią spojrzenie. – To tylko dziwny dom, w którym mieszkają dziwni ludzie. Przysięgam ci na wszystkich bogów, że zaopiekuję się tobą. Już nigdy niczego nie będzie ci brakowało, Casey. Niczego. Już nikt cię nie skrzywdzi. Będę cię chronił.
Patrzy na mnie podejrzliwie, ale kiwa głową.
– No dobra. To jaka jest ta przerażająca część? Jestem gotowa, by ją usłyszeć. Masz piwnicę pełną szczurów?
Śmieję się, przesuwając dłonią po panelach. Kiedy wkładam palec w dwucentymetrowy rowek, czuję, jak przepływa po nim chłodne powietrze.
– Widzisz to? – pytam ją.
Casey podchodzi do mnie, a następnie wkłada palec w rowek.
– Tyler, co to jest, do cholery?
Pachnie tak idealnie słodko, że chciałbym ją objąć, wtulić twarz w jej włosy i opowiedzieć o swojej przeszłości. Nie mogę jednak tego zrobić, więc zaciskam usta.
– Tyler – naciska, odwracając głowę w moją stronę. – Co to jest?
Lekko dotykam jej dłoni, po czym się odsuwam. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo pragnę kontaktu z drugim człowiekiem. Muszę nad tym zapanować. Szybko.
– To tajne przejście. Są w całym domu.
– O cholera – szepcze. – Dlaczego?
– Poprzedni właściciel był bardzo bogaty. Przyjmował tutaj swoich klientów… – Czuję nagły ból w sercu. Widziałem zdjęcia tej biednej dziewczynki. – Jego córka wstydziła się swojej choroby i okropnych zmian, jakie zostawiała na jej skórze. Lubiła towarzystwo, ale była przerażona tym, że inni mogą ją zobaczyć. Te tajemne przejścia pozwoliły jej poruszać się po domu bez strachu przed upokorzeniem.
– To takie smutne – mówi Casey. Jej niebieskie oczy wypełniają się łzami.
– Cały ten dom jest smutny – wyduszam z siebie z goryczą, która wypełnia mnie obrzydzeniem.
– Jestem zmęczona.
– Chodź, pokażę ci twój pokój.
– Chyba twój – przypomina mi.
Śmiejąc się, chwytam jej chłodną dłoń. Casey nie wyrywa się, co powoduje, że moje serce zaczyna szybciej bić. Idziemy razem do sypialni. Nie miałem czasu odpowiednio przygotować tego wielkiego domu dla młodej dziewczyny, ale jakoś będzie musiała spędzić w nim dzisiejszą noc. Kiedy wchodzę do środka, z wdzięcznością zauważam, że Ronnie rozpalił w kominku i zabrał moje rzeczy. Prosiłem go o to wcześniej. Casey piszczy, biegnąc w stronę kominka.
– Jest ogromny! – mówi głośno, opadając na pluszowy dywan tuż przed nim. – Kocham go.
Cały promienieję. Jest tak pełna życia i wrażliwości, że sam jej widok wypełnia mnie nadzieją. Casey emanuje radością, którą oświetla wszystko wokół siebie. Mam ochotę chwycić ją jak pochodnię i nieść po domu, rozjaśniając nią wszystkie mroczne zakamarki mojego świata. Chcę go nią wypełnić.
Wiedziałem, że będzie idealna.
On też to wiedział.
– Łazienka jest tutaj. Proszę, czuj się jak w domu. Poproszę Ethel, by przyniosła ci trochę przekąsek, a Ronnie później przyniesie tu twoje rzeczy. Wyślij mi wiadomość, jeśli będziesz czegokolwiek potrzebowała. Jutro rano zjemy rodzinne śniadanie.
Nagle drętwieje, a ja mam ochotę ugryźć się w język za to, że nazwałem to rodzinnym śniadaniem. Teraz, gdy jest tu z nami, będzie mi ciężko się powstrzymywać. Mam ochotę pomalować nią każdy fragment naszego świata. Naprawdę potrzebujemy w nim odrobiny koloru.
– Casey… – Przełykam ślinę, ocierając twarz dłonią. – Dziękuję.
Jej różowe usta rozchylają się, a ona przygląda mi się niepewnie.
– Za co? Przecież cały czas tylko przyjmuję od ciebie prezent za prezentem. Co takiego dałam tobie?
Siebie.
Dałaś nam siebie.
– Dziękuję, że zaryzykowałaś.
– Możesz jeszcze zmienić o mnie zdanie – mówi, kiwając głową.
Nigdy.
Kurwa, nigdy.
– Szczerze wątpię, kochanie.
Jej policzki oblewają się różowym kolorem, najprawdopodobniej od ciepła bijącego z kominka.
– Zobaczymy się jutro.
Wychodzę z pokoju i nagle czuję obecność Torina. Patrzy na nas. On zawsze patrzy.
Powinienem jej o tym powiedzieć.
Ale tego nie robię.

***

– Tyler – wypowiada moje imię z odrobiną niecierpliwości. Zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Glenn Madsen jest moim bliskim przyjacielem, znacznie bliższym niż powinien być. Zawsze odbiera ode mnie telefon.
– Wszystko w porządku – rzucam tym samym szorstkim tonem. – Wszystko jest w porządku.
– Dwa miesiące temu nic nie było w porządku. Co takiego się zmieniło? – pyta.
Odchylam się do tyłu i opieram o fotel, starając się zignorować potworną migrenę, która rozrywa mi czaszkę.
– Perspektywa.
– Rozumiem. Wygląda na to, że w końcu zaczęło docierać do ciebie to, co mówię.
– Przesadzasz – żartuję, a on się śmieje.
– Jesteś tak samo przemądrzały, jak twój ojciec. – Milknie na sekundę, po czym odzywa się znowu. – Jak się czuje twój brat?
– Wciąż robi postępy – kłamię. Przez większość czasu sam w to nie wierzę. Zresztą Torin nawet nie dopuszcza mnie do siebie, bym mógł się o tym przekonać.
– To opinia doktor Cohen czy twoja? – dopytuje się Glenn.
– Doktor Cohen powiedziała, że mógłby być odrobinę mniej uparty.
– Ach, on jest tak samo uparty, jak twoja mama.
Oboje śmiejemy się na myśl o moich rodzicach.
– Co zamierzasz zrobić? – Jego posępny ton nagle sprowadza mnie na ziemię.
– Zignorować to, czego nie mogę zmienić, i skupić się nad tym, na co mam wpływ.
– Masz na myśli firmę? – Wzdycha. – Naprawdę myślisz, że powinieneś wyjeżdżać i zostawiać Torina samego? Ethel z Ronniem nie są w stanie się nim zaopiekować.
– Nie wyjeżdżam. Są rzeczy, którymi mogę zarządzać bezpośrednio ze swojego biurka. – Opieram się o fotel, który trzeszczy tak głośno, że echo roznosi się po moim biurze.
– Nie możesz spędzić reszty swojego życia za biurkiem. Musisz wyrwać się z tego więzienia bez okien. Musisz zacząć cieszyć się życiem.
– Spróbuję – mówię szczerze. Naprawdę spróbuję.
– Teraz wszystko jest w porządku, Tyler, a ja bardzo się cieszę…
– Ale?
– Ale wiesz, że nie owijam w bawełnę, tylko mówię, jak jest.
– To jedna z twoich najbardziej ujmujących cech – oświadczam poważnym tonem.
– Wkrótce wszystko nie będzie w porządku.
Czuję, jak serce podchodzi mi do gardła. Kiwam głową, chociaż on mnie nie widzi.
– Gdy tak się stanie, zadzwoń do mnie. Zrobię, co będę mógł. Wiesz o tym.
– Oczywiście.
– Przykro mi.
– Mnie również.
– Cholera, ktoś dobija się do mnie przez pager – narzeka. – Zadzwonię do ciebie za kilka dni. Do usłyszenia, stary.
Rozłączamy się. Kładę ręce na biurku, po czym opieram o nie czoło. Mam tak wiele na głowie. Czuję, że wszystko w każdej chwili może się zawalić.
Nie mogę.
Po prostu nie mogę.
Torin nie ma nikogo oprócz mnie. Niech mnie diabli, jeśli opuszczę go właśnie teraz, gdy potrzebuje mnie najbardziej.
Wzdychając ciężko, podnoszę głowę, po czym prostuję się na fotelu. Nie mam czasu na odpoczynek. Mam ważne rzeczy do zrobienia. Przede mną wiele, wiele pracy. Nic mnie nie powstrzyma przed zapewnieniem Torinowi bezpieczeństwa.

Ignorując ból w głowie, otwieram laptopa, a następnie piszę e-maila do mojego prawnika. Teraz, gdy Casey jest tutaj, czyli tam, gdzie powinna być, wszystko może się trochę skomplikować.


Jeśli podobał wam się fragment i czujecie się zaciekawieni to zapraszam do zakupu książki na 

Empik.com -> Klik
TaniaKsiążka.pl -> Klik
Livro.pl -> Klik 

6 komentarzy:

  1. Czekam na ten tytuł, mam nadzieję, że mnie nie zawiedzie. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Po tym fragmencie przeczuwam, że nie byłabym usatysfakcjonowana.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dobrze, że wydawnictwa umieszczają fragmenty w sieci. W tym wypadku jednak myślę, że to tytuł nie dla mnie. Miye's Imaginations ♥

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2014 Świat Książkowy Mali , Blogger